Podobne
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Wojciech Markert Generał brygady Stanisław Sosabowski
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (4)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (2)
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- en EWAN SLM v40
- Sieci Lokalne (3)
- (30) Niemirski Arkadiusz
- Cook Robin Zaraza by sneer
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fashiongirl.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyszło mi nawet do głowy, że numer szósty tylko symulował awarię, po to żeby wyjść cało z opresji, skoro on jeden miał wrócić razem ze mną na Ziemię.Refleksja bez sensu, wiedziałem bowiem, że jest to jak każdy inny LEM, tylko człekokształtna skorupa, ale świadczyła o moim stanie psychicznym.Nie było jednak na co dłużej czekać.Raz jeszcze przyjrzałem się uważnie szaremu płaskowyżowi, wybranemu za lądowisko, oceniając z grubsza odległość od sterczących nad gruz północnych skał Flamsteeda, po czym przestawiłem stery na automatykę i wcisnąłem klawisz numer jeden.Przeskok wszystkich mych doznań, choć spodziewany i tyle już razy doświadczony, był gwałtowny.Nie siedziałem już w głębokim fotelu przed mrugającymi miarowo światełkami pokładowych komputerów, u lunety, lecz spoczywałem na wznak w koi ciasnej jak trumna, otwartej tylko z jednej strony.Wysunąłem się z niej powoli i w tym pochyleniu zobaczyłem szary, matowy pancerz tułowia, stalowe uda i podudzia z przytroczonymi do nich olstrami hamownic.Powoli wyprostowałem się, czując, jak magnetyczne podeszwy przywierają do metalu podłogi.Dokoła, w podobnych do piętrowych łóżek kojach, takich samych jak ta, w której przed chwilą leżałem, spoczywały nieruchomo korpusy innych zdalników.Słyszałem zarazem własny oddech, ale nie wyczuwałem ruchów klatki piersiowej.Nie bez trudu odrywając na przemian to lewą, to prawą nogę od stalowego dna ładowni, podszedłem do poręczy okalającej wyłaź, ustawiłem się na klapie i objąwszy się ramionami, aby nie zawadzić o obrzeże, kiedy pchnięty z góry łapą wyrzutnika runę w dół, czekałem na odliczanie.Jakoż po kilku sekundach rozległ się bezduszny głos urządzenia, które uprzednio nastawiłem przy sterach.“20 do zera.19 do zera." liczyłem razem z owym głosem, teraz już zupełnie spokojny, bo nie było odwrotu.Napiąłem jednak odruchowo mięśnie, słysząc “ZERO" i jednocześnie coś miękko, ale z ogromną siłą, pchnęło mnie tak, że przez studnię otwartą w dnie ładowni poleciałem jak kamień i podniósłszy głowę zdążyłem jeszcze przez chwilę widzieć ciemny kształt statku na ciemniejszym tle nieba z nielicznymi punkcikami słabo tlejących gwiazd.Nim statek zlał się w jedno z czarnym nieboskłonem, poczułem silne pchnięcie u nóg i owiał mnie równocześnie blady płomień.Rakietki hamownic odpaliły i spadałem teraz wolniej, chociaż wciąż jeszcze na tyle szybko, że powierzchnia Księżyca powiększała się, jakby usiłowała mnie przyciągnąć i pochłonąć.Płomienie były gorące i czułem to, chociaż tylko jako nierównomierne falowanie ciepła przez gruby pancerz.Wciąż obejmowałem się wpół ramionami i zgiąwszy szyję w karku, ile się dało, patrzałem na szarozielonkawe teraz gruzowiska i piaszczyste łachy rosnącego w oczach Flamsteeda.Kiedy nie więcej niż jakichś sto metrów dzieliło mnie od powierzchni zasypanego krateru, sięgnąłem do pasa, po manewrową rękojeść, aby starannie wydozować odrzut przy coraz wolniejszym opadaniu.Poszybowałem w bok, chcąc ominąć wielki chropowaty głaz i opaść równo obiema nogami na piach, ale coś zajaśniało od góry.Dostrzegłszy to, choć na samym skraju pola widzenia, podniosłem głowę i zbaraniałem.Bielejąc na tle czarnego nieba w ciężkim skafandrze, nie więcej niż dziesięć metrów nade mną, opadał pionowo człowiek, od stóp wyżej pasa owiewany bladym płomieniem hamownic, z ręką na ich rękojeści u pasa, coraz wolniej, wyprostowany, wielki, aż zrównał się ze mną i stanął na gruncie w tej samej chwili, kiedy poczułem go pod nogami.Staliśmy o jakieś pięć czy sześć kroków od siebie, nieruchomi jak dwa posągi, całkiem jakby on również osłupiał, że nie jest sam.Był dokładnie mego wzrostu.Hamownice u kolan już wygasłe, okrążały jego ogromne księżycowe buty ostatnimi porcjami siwego dymu.Zastygły, zdawał się patrzeć mi prosto w oczy, choć nie widziałem jego twarzy za przeciwsłonecznym szkliwem białego hełmu.W głowie miałem kompletny zamęt.Najpierw pomyślałem, że to zdalnik numer dwa, który został wyrzucony z ładowni w ślad za mną przez jakąś awarię aparatury, lecz nim ta myśl trochę mnie otrzeźwiła, ujrzałem na piersiowej pokrywie jego skafandra wielką czarną jedynkę.Ale ten numer widniał na moim skafandrze i innej jedynki na pewno nie było w ładowni.Mogłem na to przysiąc.Całkiem bezwiednie ruszyłem więc z miejsca, żeby z bliska zajrzeć mu przez szkła hełmu w twarz, a on uczynił jednocześnie krok w moją stronę i kiedy nie dzieliły nas już ani dwa kroki, zdrętwiałem.Gdyby nie przywierająca do czaszki otulina, włosy wstałyby mi chyba na głowie, bo zajrzałem przez szybę w głąb hełmu.Nie było tam nikogo.Jakby dwa małe, czarne, wcelowane we mnie pręty ciemniały wewnątrz hełmu, nic więcej.Cofnąłem się odruchowo, tak gwałtownie, żem omal nie upadł na plecy, tracąc równowagę, bo zapomniałem o niezbędnej powolności ruchów przy słabym ciążeniu, a on też się tak cofnął i wtedy coś mnie oświeciło.Wciąż jeszcze, jak on, trzymałem rączkę regulacj odrzutu prawą ręką.On trzymał ją lewą.Podniosłem wolno rękę, uczynił to samo, poruszyłem nogą on też i już zacząłem rozumieć (chociaż właściwie nic nie rozumiałem), że jest moim zwierciadlanym odbiciem.Żeby się w tym upewnić, pokonując wewnętrzny opór, podszedłem do niego, a on do mnie, tak że omal zetknęliśmy się piersiowymi wybrzuszeniami skafandrów.Powoli, jakbym miał dotknąć rozpalonego żelaza, sięgnąłem do jego piersi, a on do mojej, ja prawą ręką, on lewą.Moja pięciopalczasta masywna rękawica zagłębiła się w nim bez śladu - po prostu znikła i zarazem jego ręka znikła po nadgarstek, pogrążywszy się w moim skafandrze.Teraz nie miałem już prawie wątpliwości, że jestem sam i stoję przed lustrzanym odbiciem, chociaż nie widziałem ani śladu jakiegokolwiek lustra.Staliśmy tak znieruchomiawszy, a ja już nie na niebo patrzałem, ale na jego najbliższe otoczenie i z boku za jego plecami dostrzegłem ów sterczący z szarawego gruntu głaz, który wyminąłem przed chwilą lądując.Ten głaz znajdował się jednak za mną, byłem tego najzupełniej pewien, a zatem nie tylko widziałem swoje odbicie, lecz i wszystkiego naokoło.Teraz zacząłem szukać oczami miejsca, w którym zwierciadlany obraz kończył się, boż musiał się gdzieś skończyć, przechodząc w nierówności płytkich księżycowych wydm, ale tego szwu, tej granicy nie zdołałem rozpoznać.Nie wiedząc, jak mam postąpić dalej, począłem cofać się i on też poszedł tyłem niby rak, aż oddaliliśmy się od siebie na tyle, że trochę zmalał mi we wzroku, a wtedy nie wiem czemu, jak gdyby nigdy nic odwróciłem się i ruszyłem przed siebie, prosto w dość niskie słońce, które mimo osłony mocno mnie oślepiało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]