Podobne
- Strona startowa
- Campbell Joseph The Masks Of God Primitive Mythology
- Joseph P. Farrell Wojna nuklearna sprzed 5 tysięcy lat
- Joseph Campbel The hero with a thousand faces [pdf]
- Farrel Joseph P. Wojna nuklearna sprzed 5 tysicy lat
- Bedier Joseph Dzieje Tristana i Izoldy (2)
- Joseph McMoneagle Wędrujšcy Umysł [up by Esi]
- Tey Josephine Zaginęła Betty Kane
- Peter J. Thuesen Predestination, The American Ca
- www mediweb pl data print php id=697
- Strugaccy A. i B Miasto skazane
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- pero.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zbliżył się powoli z posępnym wyrazem twarzy, podał kapitanowi rękę i natychmiast zapytał, czy może zamknąć drzwi.— Opowiem panu ładną historię — tyle usłyszałem.Niezmierna gorycz przebijała z tych słów.Odszedłem naturalnie od drzwi.Na razie nie miałem załogi na statku; tylko cieśla, Chińczyk, z płóciennym workiem zawieszonym na szyi i młotkiem w ręku, wałęsał się po pustym pokładzie; wybijał kliny z luk i rzucał je sumiennie do worka.Nie mając nic do roboty, przyłączyłem się do naszych dwóch mechaników, stojących u drzwi maszynowni.Zbliżała się pora śniadania.— Rano bo rano przyszedł, co? — oświadczył drugi mechanik i uśmiechnął się obojętnie.Był to wstrzemięźliwy człowiek o dobrym, trawieniu i spokojnym, rozsądnym stosunku do życia nawet na głodno.— Tak — rzekłem.— Zamknęli się ze starym.Ma do niego jakiś bardzo ważny interes.— Będzie go zanudzał bez końca — zauważył główny mechanik.Uśmiechnął się dość kwaśno.Chorował na żołądek i rano głód mu bardzo dokuczał.Drugi mechanik uśmiechnął się od ucha do ucha i dwie prostopadłe fałdy zarysowały się na jego wygolonych policzkach.Ja uśmiechnąłem się także, ale nie mogę powiedzieć, abym się czuł ubawiony.Nie widziałem nic zabawnego w tym człowieku, którego nazwiska nie można było wymienić bez uśmiechu na całym.Archipelagu Malajskim.Owego rana jadł z nami śniadanie milcząc i patrząc przeważnie w swą filiżankę.Zawiadomiłem go, że moi ludzie znaleźli kuca, brykającego we mgle tuż obok studni głębokości ośmiu stóp, gdzie Almayer trzymał zwykle swój zapas gumy.Pokrywa studni była zdjęta, nikogo w pobliżu i cała moja załoga ledwie że nie zleciała na łeb na szyję do tej przeklętej dziury.Jurumudi Itam, najlepszy z naszych podoficerów, biegły w delikatnym szyciu (naprawiał flagi i przyszywał nam guziki do ubrań), został paskudnie kopnięty w ramię.Zdawało się, że zarówno wyrzuty sumienia, jak i uczucie wdzięczności obce są charakterowi Almayera.Wymamrotał:— Pan mówi o tamtym piracie?— Jakim znów piracie? Ten człowiek jest od jedenastu lat na statku — rzekłem z oburzeniem.— Bo on tak wygląda — mruknął Almayer za całe usprawiedliwienie.Słońce pochłonęło mgłę.Z miejsca, gdzie siedzieliśmy, pod płóciennym dachem na rufie widać było w oddali kuca, przywiązanego przed domem Almayera do jednego ze słupów werandy.Milczeliśmy przez dłuższy czas.Nagle Almayer, robiąc najwidoczniej aluzję do rozmowy w kajucie kapitana, wykrzyknął niespokojnie:— Doprawdy, nie mam pojęcia co teraz począć!Kapitan Craig podniósł tylko brwi patrząc na niego i wstał z krzesła.Rozproszyliśmy się wszyscy do swych obowiązków, lecz Almayer, tak jak był ubrany w spodnie z kretonu i cienką bawełnianą koszulę, pozostał na pokładzie; wałęsał się przy schodni, jakby się nie mógł zdecydować, czy pójść do domu, czy zostać z nami na dobre.Nasi Chińczycy rzucali na niego w przejściu ukośne spojrzenia; młody Ah Sing, nasz starszy steward, najprzystojniejszy i najsympatyczniejszy z Chińczyków, pochwycił mój wzrok i kiwnął głową znacząco ku szerokim plecom Almayera.Podszedłem raz do niego w ciągu tego poranka.— Jakże to, panie Almayer — rzekłem swobodnie — pan jeszcze nie zaczął czytać swoich listów.Przywieźliśmy mu pocztę i odkąd wstaliśmy od stołu, trzymał w ręku paczkę listów.Spojrzał na nie w chwili, gdym mówił; wyglądało na to, że otworzy palce i wszystkie listy spadną za burtę.Zdaje się, iż miał pokusę to zrobić.Nie zapomnę nigdy tego człowieka bojącego się swoich listów.— Dawno pan już wyjechał z Europy? — zapytał.— Nie bardzo dawno.Niecałe osiem miesięcy — odrzekłem.— Musiałem opuścić statek w Samarangu, bo byłem ranny w plecy i przez kilka tygodni leczyłem się w szpitalu w Singapurze.Almayer westchnął.— Handel fatalnie tu idzie.— Doprawdy!— Beznadziejnie!… Widzi pan te gęsi?Ręką, w której trzymał listy, pokazał mi coś, co wyglądało na ruchomą plamę śniegu pełznącą przez odległą część dziedzińca.Znikła za krzakami.— Jedyne gęsi na wschodnim wybrzeżu — powiadomił mnie niedbale, bez najmniejszej iskierki wiary, nadziei lub dumy.Potem oświadczył z tym samym brakiem ożywienia, że ma zamiar wybrać tłustego ptaka i posłać go nam na statek najpóźniej jutro.Słyszałem już o tych hojnych gestach.Almayer ofiarowywał gęś, jakby to było coś na kształt orderu, nadawanego tylko wypróbowanym przyjaciołom domu.Wyobrażałem sobie, że ta ceremonia odbywa się z większą pompą.Był to niewątpliwie dar szczególny o licznych i rzadkich zaletach.Z jedynego stada na całym wschodnim wybrzeżu! Almayer nie wyzyskał ani trochę owej uroczystej chwili.Ten człowiek nie umiał chwytać nasuwających mu się sposobności.Mimo to zacząłem mu wylewnie dziękować.— Widzi pan — przerwał mi nagle bardzo dziwnym tonem — najgorsze z wszystkiego w tym kraju jest to, że człowiek nie może zrozumieć… — Głos jego przeszedł w powolny szept.— A kiedy się ma bardzo rozległe interesy… bardzo ważne interesy… — kończył po cichu — w górze rzeki…Spojrzeliśmy na siebie.Zdziwiłem się, gdy Almayer drgnął nagle i wykrzywił się w sposób bardzo dziwaczny.— No, muszę już iść — wybuchnął z pośpiechem.—Do widzenia.W chwili gdy wstępował na kładkę, zatrzymał się jednak i wymamrotał, abym wieczorem przyszedł z kapitanem na obiad, które to zaproszenie przyjąłem.Sądzę, że nie miałem innego wyboru.Lubię tych zacnych ludzi, którzy rozpowiadają o wolnej woli, „przynajmniej w zakresie kwestii praktycznych”.Wolna, tak? W kwestiach praktycznych! Bzdury! Jakim sposobem mogłem odrzucić zaproszenie na obiad do tego człowieka? Nie odmówiłem, bo po prostu odmówić nie mogłem.Ciekawość, naturalna chęć pewnej odmiany w jedzeniu, zwykła uprzejmość, rozmowy o Almayerze i uśmiechy z ostatnich dwudziestu dni — każda okoliczność mego życia w owej chwili i na owym miejscu skłaniała mnie nieodparcie do przyjęcia tego zaproszenia; a przede wszystkim zaważyła tu nieświadomość — nieświadomość, powtarzam, fatalny brak wszelkiego przeczucia, które by mogło się przeciwstawić tym imperatywom
[ Pobierz całość w formacie PDF ]