Podobne
- Strona startowa
- James Jones Stad do wiecznosci
- Jones James Stad do wiecznosci
- 'Prawo Turystyczne' R.Walczak
- Adobe Photoshop 7.0 PL podręcznik uzytkownika
- cierpienia mlodego Wertera
- Eco Umberto Wachadlo Foucaulta (2)
- Gulland Sandra Józefina i Napoleon
- Henryk Sienkiewicz panwolodyjowski
- Fides Et Ratio (2)
- Addison Wesley Professional The Rails 4 Way (2014)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- mieszaniec.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zadeptywały ogień, dusiły płomienie własnymi ciałami, umożliwiając przejście swoim towarzyszom.Nie zważały na oparzenia i krwawiące rany od strzał, tylko parły naprzód, aby zdobyć twierdzę.Ravis dobył jednocześnie miecza i noża, po czym pobiegł w stronę Camrona.Od dwudziestu jeden lat nie miał do czynienia z tak przygniatającą przewagą wroga.– Nie, panienko, ty otwórz.– Emith podsunął Tessie skórzaną sakwę.– Tylko tobie wypada to zrobić.Skinęła głową.Miała na tyle zaschnięte gardło, że oddychanie sprawiało jej ból.Kiedy wyciągnęła dłoń w stronę brązowej, pomarszczonej ze starości sakwy, po ręce spłynęła strużka krwi z jakiejś rany lub zadrapania.Zacisnęła na chwilę palce na obolałym miejscu i spróbowała wziąć się w garść.Wszystko wydarzyło się tak niespodzianie: pękła kolumna, posypały się kamienie, zapadła ciemność, wyczula ręką miękką powierzchnię skóry, a potem Emith wszedł do jaskini i ją uratował, niosąc światło, aby rozproszyć ciemności, wodę, aby zwilżyć jej usta i alkohol, żeby przemyć rany.Emith opiekował się nią pieczołowicie – podobnie zresztą jak kiedyś dbał o swoją matkę.Gdy patrzyła, jak bandażuje jej najgorsze rany – zawsze uważając, by nie sprawić bólu – doszła do przekonania, że potrzeba mu kogoś, kim mógłby się opiekować.Taki już był.Razem oczyścili podnóże słupa z odłamków skały i kamieni, a następnie wydobyli z gruzu sakwę.Nie wiadomo, czy była schowana gdzieś w skale, która się oderwała, czy też leżała wciśnięta w jakąś szczelinę słupa i wypadła pod wpływem drżenia.Nie miało to teraz znaczenia.Na skórze widniał odciśnięty inicjał Ilfaylena i od chwili, kiedy ujrzała stylizowaną literę I, aż do teraz, gdy siedziała obok Emitha ze skrzyżowanymi nogami w niewielkiej, nisko sklepionej komorze, przyległej do owalnej jaskini, cała reszta była zasłonięta mgłą.Oto leżała przed nią skórzana, należąca niegdyś do Ilfaylena sakwa.– Gotowe, panienko – rzekł Emith i ustawił obok niej oba kandelabry.– Zapaliłem wszystkie świeczki.Powinno być odpowiednio jasno do malowania.Do malowania? Przełknęła ślinę.Przecież po to wezwał ją pierścień, żeby namalowała iluminację, dzięki której Wieniec mógł odzyskać wolność.Odruchowo sięgnęła do szyi, by dotknąć złotych kolców.Utkwiła spojrzenie w jego twarzy.– Będzie mi potrzebna twoja pomoc, Emicie – powiedziała.– Tak wielu rzeczy nie wiem.Nie wahał się odpowiedzieć:– Panienko, siłą mego ciała, sprawnością moich rąk i wiedzą mojej głowy możesz rozporządzać do woli.Nie twierdze, że jestem mędrcem, człowiekiem wielkim, ale wszystkimi umiejętnościami, jakie nabyłem w ciągu lat służby najpierw u brata Avaccusa, a następnie mistrza Deverica, chętnie się z tobą podzielę.– Uśmiechnął się dobrodusznie z roziskrzonymi oczyma.– Moja matka tego właśnie by chciała.Tessa zacisnęła mocno wargi, niezdolna odezwać się ani uśmiechnąć.Wpierw Ravis, teraz Emith.Czym zasłużyła sobie na miłość jednego człowieka i bezwzględną wierność drugiego?Pytanie to wciąż ją nurtowało, kiedy odwróciła się do sakwy, przecięła rzemyki pożyczonym od Emitha ostrym, półksiężycowatym nożykiem i zajrzała do wnętrza.Spomiędzy fałd uniósł się pył skalny i drobinki spróchniałej skóry.Wraz z kurzem rozeszły się zapachy uwięzione przez pięćset lat: zapach potu, nieco zatęchła woń starej skóry ifeeria chemicznych wyziewów tuzina pigmentów.Tessa wyczuła między innymi patynę, arsen, siarczany i amoniak.Z drżącymi dłońmi i bijącym sercem sięgnęła do środka i wydobyła zawartość.Manuskrypt znajdował się w prowizorycznej prasie, wykonanej z dwóch związanych sznurkiem bukowych deseczek.Na niej leżał zalakowany, złożony w czworo list, pod nią zaś skrawek wełny lub jakiegoś podobnego materiału, także pieczołowicie złożony.We włóknach tkaniny migotały okruszki ciemnego proszku.Wzięła głęboki oddech.Obok niej Emith stał równie nieruchomo, jak otaczające ich kamienie.Płomienie świec chwiały się, rzucając na ściany rozedrgane refleksy.Błyszczał kwarc.Szum morza niczym tętno dobiegał do jaskini.Tessa uniosła list i złamała pieczęć.Treść napisano sepiowym atramentem, a litery były rzadko rozsiane i czytelne.Przyjacielu!Nie czuj wzgardy dla mnie.Po cóż zło rozpominać, jakie spod ręki mojej wyszło, gdy obaj znamy naturę mego czynu? Stary już jestem, wielem przysiąg złamał, lecz nie myśl o pysze, co inną kierowała, tylko pomnij na Wiarę, która z drogi złej mnie zwróciła.Do dzieła weź się bez zwłoki.Klnę się, iżem transkrypcji akuratnej dokonał, w czym Bóg Jedyny pomagać mi raczył.Wiernie za nią podążaj, a zaprowadzi cię w miejsca cztery, które odwiedzić musisz.Oby z pędzla twego farby gładko spływały, dzieło wszelkie zaś z serca zarówno początek, jak i koniec czerpało.Gdy czytasz to, ja zbawienia czekam.IlfaylenTessa zamknęła oczy, huczało jej w skroniach.Poczuła, jak Emith zabiera list.Kiedy go czytał, ciszę mącił jedynie daleki szum morskich fal.Minutę później przemówił niskim i urywanym głosem.– Och, panienko, jakież brzemię on dźwigał?– I ja je teraz dźwigam, Emicie – odrzekła, dziwiąc się powadze swych słów.– Avaccus też je dźwigał.Nigdy się nim nie dzielił, aż jego kości zamieniły się w ołów.– Zadrżała na wspomnienie mnicha w jaskini.Nie zamierzała skończyć jak on.Wyciągnęła spod prasy wełniane zawiniątko.Gdy kładła je na kolanach, posypały się drobiny czarnego proszku.Był to szal Ilfaylena.Odwijając materiał, rozsypała jeszcze większą ilość proszku: kazeina spajająca go niegdyś z wełną dawno zamieniła się w pył.Zaniechała dalszego rozwijania i wręczyła szal Emithowi, który odłożył go na bok.Nie chciała po raz pierwszy patrząc na wzór, zobaczyć jakiegoś negatywu, bezbarwnego obrysu.Emith obchodził się z szalem tak ostrożnie, jakby miał w rękach tkaninę uprzedzoną ze szkła.Nie rozwinął go dalej, gdyż wiedział, że Tessa sobie tego nie życzy.– Miałaś rację, panienko – powiedział, gdy już położył szalik na kamieniu – jeśli chodzi o kopię, o proszek, o szał.Wszystko.Potrząsnęła tylko głową, gdyż nie miała ochoty na wysłuchiwanie gratulacji.Jej zasługi sprowadzały się do splecenia kilku szczegółów w pojedynczą nić.Emith dokonałby tego samego, gdyby znał wszystkie fakty.Odpędziła te myśli wzruszeniem ramion i wzięła w ręce prasę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]