Podobne
- Strona startowa
- Fred Bergsten, John Williamson Dollar Overvaluation and the World Economy (2003)
- Paul Williams Mahayana Buddhism The Doctrinal Foundations, 2008
- (eBook) James, William The Principles of Psychology Vol. I
- Williams Tad Smoczy tron (SCAN dal 952)
- Asimov Isaac Koniec Wiecznosci
- Parsons Tony Mezczyzna i chlopiec
- Masterton Graham Wojownicy Nocy t.1
- Cervantes Saavedra de Miguel Niezwyke przygody Don Kichota z la Manchy
- Bahdaj Adam Order z ksiezyca
- Robert A Haasler Zbrodnie w imieniu Chrystusa
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- starereklamy.pev.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rick wykonał coś w rodzaju potrójnego szusa najpierw do baru ze szklankami, potem do drwi.Kierownik obojętnie popatrzył na powstałe szkody.Krzyknął coś w kierunku otwartych drzwi za barem i zaraz wyszła stamtąd gruba siwa kobieta ze szmatą i wiadrem, jakby tylko na to czekała.Rick posłusznie podążył za Mary Lou gdzieś do ich pokoju.Zadumałem się nad cierpiącymi na wymioty z dystansem właściwym człowiekowi, którego udziałem jest coś znacznie gorszego.Wychyliłem swoją obrzydliwą miksturę, wyszedłem z hotelu i powlokłem się naprzeciw zachodowi słońca.Na niewielkim placyku, urywającym się z jednej strony nad tą potworną przepaścią, rozstawiono okrągłe metalowe stoliki (te same, przy których zawsze siaduję).Usiadłem przy stoliku, przy którym siedziałem już, powiedzmy, we Florencji, Paryżu czy St.Louis.Gdzie ja jestem? W drodze, bezustannie w drodze.To ten kierownik hotelu w Schwillen.Po prostu zapomniałem zatrzeć ślady.Następnym razem.Podniosłem się, przeszedłem kilka metrów ścieżką prowadzącą ku położonym wyżej łąkom i nagle poczułem, że opuszczają mnie wszystkie siły.Ledwie zdołałem wrócić do swojego krzesła i stolika.Upłynął jakiś czas.Siedział przy mnie Rick i coś mówił.Nie wiem, jak długo to trwało.Roztaczał plany na najbliższą przyszłość.Dowiedział się, że są tu cztery wspaniałe trasy, które moglibyśmy przemierzyć.Najpierw sam uda się na rekonesans, a ja przez ten czas się “zaaklimatyzuję".On nie musi się “klimatyzować", ponieważ jest od dziecka przyzwyczajony do wysokości.Podobno jedna z tras zawiera krótki odcinek wymagający wspinaczki.Rozparłem się na krześle i kiwałem głową, aż broda opadła mi na pierś.Z ukwieconego zbocza schodziła ścieżką Mary Lou.Mówiła o stereometrii i objaśniała trzy podstawowe krzywe całkowe, nawiązując do olbrzymiego stożka piętrzącej się nad nami góry.Ktoś na placyku zadął w róg alpejski.- Wilf? Sir?To ja byłem tym rogiem i zadąłem w siebie raz jeszcze potężnym głosem.- Śpi.Znowu mrużyłem oczy przed zachodzącym słońcem.Stacja kolejki wchłaniała pochód szwajcarskich, niemieckich, austriackich piechurów.Wszyscy zdawali się tej samej szerokości co wysokości.Rick zanosił się śmiechem.- Powiedziałeś, że Mary Lou zrobiła specjalizację z matematyki! Mary Lou!- Śniło mi się, że jestem rogiem alpejskim.Śliczna dziewczyna.Gratuluję.- Ona cię podziwia.- Lubi mnie? Milczenie.- Jasne, że tak!- Gra w szachy?- O, nie! Co to, to nie.- W warcaby?- Oboje poczujecie się lepiej.Jutro rano.Jeszcze dziś wieczorem.- Kolacja.- Tak, tak! - Rick przytaknął dzielnie.- Byłoby nam miło, gdybyś zechciał nam towarzyszyć.Zawstydziłem się z lekka.- Ja stawiam.Okazało się, że tylko my troje przebywamy w hotelu, w środku tygodnia i poza sezonem.Podczas kolacji Mary Lou była blada i prawie nic nie jadła.Za to Rick mówił za wszystkich troje.Szlak, który spenetrował, oferuje niesamowite wprost widoki.Naprawdę inspirujące.Potoki, drzewa, linia lasu, kwiaty.Kiedy dotarło do mnie, że idziemy na wycieczkę jutro, przestałem słuchać i dalej zajmowałem się Mary Lou.Ona także nie wykazywała zainteresowania tym, co mówi Rick.Podniosła się gwałtownie, tak, że, o dziwo, chwyciłem ją wcześniej niż Rick, który opowiadał coś o śniegu.Odebrał mi ją i wyprowadził.Wróciwszy, przepraszał w jej imieniu, co rozbawiło jedną stronę mojej twarzy.- Ona jest czarująca, Rick.Myślałem, że to konwencja literacka, ale słuchaj! - kiedy jej się robi słabo, wcale nie zielenieje ani się nie starzeje.tylko robi się jeszcze bardziej przezroczysta.- Powiedziała, że jutro z nami nie pójdzie.- Czy ona nie ma żadnych upodobań? To znaczy.- Można by powiedzieć - zaczął Rick ostrożnie - że Mary Lou nie jest cielesna.- Koty? Psy? Konie?Jego twarz z wolna oblała się rumieńcem.- Byliście tam, Rick, oboje.Niedawno.- Mieszkałeś w tym domu przez wiele lat, Wilf.Zamyśliłem się nad domem, w którym mieszkałem przez wiele lat.Jedynym domem.Osobliwy, stary dom, podmokłe łąki, drzewa, żywopłoty, nagie wzgórza schodzące w dół ku szerokiej dolinie, ogromne dęby, kępy wiązów, o których Elizabeth mówiła, że umierają.Poczułem, że jestem od tego odcięty.- Podobało się wam? - Jasne!- Dlaczego?Nigdy nie przypuszczałem, że usłyszę to z ust dorosłego mężczyzny, ale Rick właśnie tak powiedział.- Tak tam zielono.Ten biały koń wycięty na zboczu wzgórza.i wszystko takie wiekowe.- Kiedy tam byłem po raz ostatni, na zboczu z białym koniem odbywały się co niedziela zawody motocrossowe.A na innym zboczu uniwersyteckie towarzystwo archeologiczne zdzierało darń.- Ale ludzie, Wilf! Te obyczaje.- Przeważnie kazirodztwo.- Ty chyba.- Nie, nie żartuję.Nie zapominaj też o sabacie czarownic.- Żartujesz, żartujesz, na pewno żartujesz, Wilf!- Zazwyczaj są to dane z bardzo wiarygodnych źródeł.Stratford-on-Avon Wilfreda Barclaya.- Oj, chyba jednak nie.- Czego tam szukałeś? Odcisków moich palców?- Musiałem z nią porozmawiać.Jest wiele spraw, o których tylko ona wie.- No to jestem zgubiony.- A także papiery.- Słuchaj no, Ricku Tuckerze.Te papiery należą do mnie i nikt, nikt nie będzie w nich grzebał.- Ale.- To był warunek.Dom jest jej, potem przechodzi na Emmy, w razie gdyby.Papiery są moje.- Oczywiście, Wilf.Mówiła, że wszystko odbyło się bardzo kulturalnie.- Elizabeth? Ona tak powiedziała? Jak to, przecież.Umilkłem, powodowany raczej ostrożnością niż szczątkowym poczuciem lojalności.Elizabeth oczywiście maskowała się.Był to przecież zawzięty i pełen nienawiści pojedynek, który złamałby mi serce, gdybym je miał, i tylko Julian potrafił zaprowadzić w nim prawny porządek.Ja ze swej strony oddałem wszystko nie dlatego, że jestem ~ wspaniałomyślny, lecz po to, żeby mieć to z głowy.Julian uchronił nas przed publicznym ogłoszeniem wzajemnej nienawiści, która łączyła nas nierozerwalnym węzłem na dobre i na złe.A może, podobnie jak ja teraz, ona też czuje już tylko śladowe resztki nienawiści i pogodziła się z tą głęboką blizną.A ja, czy się pogodziłem? A ona?- Powiedziała, że musi je zatrzymać, chociaż sama nie ma z nimi nic wspólnego.- Moje papiery?- Ty ciągle nie rozumiesz, Wilf.Jesteś częścią Wielkiego Pochodu Literatury Angielskiej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]