Podobne
- Strona startowa
- Dusza zaczarowana t. 1 i 2 Rolland R
- Morressay John Wyprawa Kedrigerna
- Nienacki Zbigniew Pierwsza przygoda Pana Samochod
- Dick Philip K My zdobywcy
- Zbigniew Nienacki Pan Samochodzik i Templariusze
- Arthur Avalon Shakta And Shakti
- Allbeury Ted Wszystkie nasze jutra
- PoematBogaCzlowieka k.4z7
- Walka O Polske
- Justyniusz Zarys dziejow
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fashiongirl.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez zarośla przewijałysię bezgłośnie kuny, łasice i ichneumony, futrzane, węszące zwierzątka, śmierdzące kożu-chem, wydłużone, na niskich łapkach.Podejrzewaliśmy, że były między nimi okazy gabi-netu szkolnego, które choć wypatroszone i łysiejące, uczuwały w tę białą noc w swym pu-stym wnętrzu głos starego instynktu, głos rui, i wracały do matecznika na krótki, złudnyżywot.Ale powoli fosforescencja wiosennego śniegu mętniała i gasła i nadchodziła czarna igęsta oćma przed świtem.Niektórzy z nas zasypiali w ciepłym śniegu, inni domacywalisię w gęstwinie bram swych domów, wchodzili omackiem do ciemnych wnętrzy, w senrodziców i braci, w dalszy ciąg głębokiego chrapania, które doganiali na swych spóznio-nych drogach.38Te nocne seanse pełne były dla mnie tajemnego uroku, nie mogłem i teraz pominąćsposobności, by nie zaglądnąć na moment do sali rysunkowej, postanawiając, że nie po-zwolę się tam zatrzymać dłużej nad krótką chwilkę.Ale wstępując po tylnych, cedrowychschodach, pełnych dzwięcznego rezonansu, poznałem, że znajduję się w obcej, nigdy niewidzianej stronie gmachu.Najlżejszy szmer nie przerywał tu solennej ciszy.Korytarze były w tym skrzydle ob-szerniejsze, wysłane pluszowym dywanem i pełne wytworności.Małe, ciemno płonącelampy świeciły na ich zagięciach.Minąwszy jedno takie kolano, znalazłem się na koryta-rzu jeszcze większym, strojnym w przepych pałacowy.Jedna jego ściana otwierała sięszerokimi, szklanymi arkadami do wnętrza mieszkania.Zaczynała się tu przed oczymadługa amfilada pokojów, biegnących w głąb i urządzonych z olśniewającą wspaniałością.Szpalerem obić jedwabnych, luster złoconych, kosztownych mebli i kryształowych pają-ków biegł wzrok w puszysty miąższ tych zbytkownych wnętrzy, pełnych kolorowego wi-rowania i migotliwych arabesek, plączących się girland i pączkujących kwiatów.Głębokacisza tych pustych salonów pełna była tylko tajnych spojrzeń, które oddawały sobiezwierciadła, i popłochu arabesek, biegnących wysoko fryzami wzdłuż ścian i gubiącychsię w sztukateriach białych sufitów.Z podziwem i czcią stałem przed tym przepychem, domyślałem się, że nocna mojaeskapada zaprowadziła mnie niespodzianie w skrzydło dyrektora, przed jego prywatnemieszkanie.Stałem przygwożdżony ciekawością, z bijącym sercem, gotów do ucieczki zanajlżejszym szmerem.Jakże mógłbym, przyłapany, usprawiedliwić to moje nocne szpie-gowanie, moje zuchwałe wścibstwo? W którymś z głębokich pluszowych foteli mogła, niedostrzeżona i cicha, siedzieć córeczka dyrektora i podnieść nagle na mnie oczy znadksiążki - czarne, sybilińskie, spokojne oczy, których spojrzenia nikt z nas wytrzymać nieumiał.Ale cofnąć się w połowie drogi, nie dokonawszy powziętego planu, poczytałbymbył sobie za tchórzostwo.Zresztą głęboka cisza panowała dookoła w pełnych przepychuwnętrzach, oświetlonych przyćmionym światłem nie określonej pory.Przez arkady kory-tarza widziałem na drugim końcu wielkiego salonu duże, oszklone drzwi, prowadzące nataras.Było tak cicho wokoło, że nabrałem odwagi.Nie wydawało mi się to połączone zezbyt wielkim ryzykiem, zejść z paru stopni, prowadzących do poziomu sali, w kilku su-sach przebiegnąć wielki, kosztowny dywan i znalezć się na tarasie, z którego bez trududostać się mogłem na dobrze mi znaną ulicę.Uczyniłem tak.Zeszedłszy na parkiety salonu, pod wielkie palmy, wystrzelające tam zwazonów aż do arabesek sufitu, spostrzegłem, że znajduję się już właściwie na gruncieneutralnym, gdyż salon nie miał wcale przedniej ściany.Był on rodzajem wielkiej loggii,łączącej się przy pomocy paru stopni z placem miejskim.Była to niejako odnoga tego pla-cu i niektóre meble stały już na bruku.Zbiegłem z kilku kamiennych schodów i znalazłemsię znów na ulicy.Konstelacje stały już stromo na głowie, wszystkie gwiazdy przekręciły się na drugąstronę, ale księżyc, zagrzebany w pierzyny obłoczków, które rozświetlał swą niewidzialnąobecnością, zdawał się mieć przed sobą jeszcze nieskończoną drogę i, zatopiony w swychzawiłych procederach niebieskich, nie myślał o świcie.Na ulicy czerniało kilka dorożek, rozjechanych i rozklekotanych jak kalekie, drzemiącekraby czy karakony.Woznica nachylił się z wysokiego kozła.Miał twarz drobną, czerwo-ną i dobroduszną.- Pojedziemy, paniczu? - zapytał.Powóz zadygotał we wszystkich sta-wach i przegubach swego wieloczłonkowego ciała i ruszył na lekkich obręczach.39Ale kto w taką noc powierza się kaprysom nieobliczalnego dorożkarza? Wśród klekotuszprych, wśród dudnienia pudła i budy nie mogłem porozumieć się z nim co do celu drogi.Kiwał na wszystko niedbale i pobłażliwie głową i podśpiewywał sobie, jadąc drogąokrężną przez miasto.Przed jakimś szynkiem stała grupa dorożkarzy, kiwając nań przyjaznie rękami.Odpo-wiedział im coś radośnie, po czym nie zatrzymując pojazdu, rzucił mi lejce na kolana,spuścił się z kozła i przyłączył do gromady kolegów.Koń, stary mądry koń dorożkarski,oglądnął się pobieżnie i pojechał dalej jednostajnym, dorożkarskim kłusem.Właściwiekoń ten budził zaufanie - wydawał się mądrzejszy od woznicy.Ale powozić nie umiałem -trzeba się było zdać na jego wolę.Wjechaliśmy na podmiejską ulicę ujętą z obu stron wogrody.Ogrody te przechodziły zwolna, w miarę posuwania się, w parki wielkodrzewne,a te w lasy.Nie zapomnę nigdy tej jazdy świetlistej w najjaśniejszą noc zimową.Kolorowa mapaniebios wyogromniała w kopułę niezmierną, na której spiętrzyły się fantastyczne lądy,oceany i morza, porysowane liniami wirów i prądów gwiezdnych, świetlistymi liniamigeografii niebieskiej.Powietrze stało się lekkie do oddychania i świetlane jak gazasrebrna.Pachniało fiołkami.Spod wełnianego jak białe karakuły śniegu wychylały sięanemony drżące, z iskrą światła księżycowego w delikatnym kielichu.Las cały zdawał sięiluminować tysiącznymi światłami, gwiazdami, które rzęsiście ronił grudniowy firma-ment.Powietrze dyszało jakąś tajną wiosną, niewypowiedzianą czystością śniegu i fioł-ków.Wjechaliśmy w teren pagórkowaty.Linie wzgórzy, włochatych nagimi rózgamidrzew, podnosiły się jak błogie westchnienia w niebo.Ujrzałem na tych szczęśliwychzboczach całe grupy wędrowców, zbierających wśród mchu i krzaków opadłe i mokre odśniegu gwiazdy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]