Podobne
- Strona startowa
- Fred Bergsten, John Williamson Dollar Overvaluation and the World Economy (2003)
- Paul Williams Mahayana Buddhism The Doctrinal Foundations, 2008
- (eBook) James, William The Principles of Psychology Vol. I
- Williams Tad Smoczy tron (SCAN dal 952)
- Philip K. Dick Przez ciemne
- Oramus Marek Hieny cmentarne (2)
- Wharton William Wiesci (SCAN dal 932)
- Jeff Lindsay Dylematy Dextera 03
- A. Szymańska = Fundusze Unijne i Europejskie (Full 332 str)
- Margit Sandemo Saga o Ludziach Lodu t.4
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- thelemisticum.opx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Mieli własne winnice, pomyślała.Tessier-Ashpool S.A., czcionką zakręcaną i dumną. Mam cię szepnęła.Rozdział 8TEKSACSKIE RADIOPrzez rozdarcia w zaklejającej okna czarnej folii Mona widziała słońce.Zabardzo nienawidziła tego lokalu, żeby tu zostawać, kiedy była przytomna i nie naprochach, tak jak teraz.Cicho wstała z łóżka, skrzywiła się, kiedy postawiła bose stopy na podłodze,odszukała sandały.Było tu brudno; pewnie można by dostać tężca od samegooparcia się o ścianę.Na samą myśl o tym wstrząsały nią dreszcze.Ale Eddy emutakie rzeczy nie przeszkadzały.Był tak zajęty swoimi planami, że nie zwracałuwagi na otoczenie.I zawsze jakoś potrafił zachować czystość jak kot.Byłkocio czysty, bez najmniejszej drobinki brudu pod wypolerowanymi paznokcia-mi.Prawdopodobnie większość jej zarobków wydawał na swoje ubrania, chociażMonie nie przyszłoby nawet do głowy, żeby protestować.Była szesnastoletniai bezGRZESzna; jeden starszy numer powiedział jej kiedyś, że znał taką piosen-kę: Szesnastoletnia i bezGRZESzna.To znaczy, że po urodzeniu nie nadanojej Generalnego Numeru Identyfikacyjnego, nie znalazła się w Głównym Reje-strze Zapisów Ewidencyjno-Statystycznych.Dorastała nie ujęta przez większośćoficjalnych systemów.Wiedziała, że można chyba otrzymać GNI, jeśli ktoś go niemiał.Ale rozsądek podpowiadał, że trzeba w tym celu iść do jakiegoś biurowcai rozmawiać z garniturem, a to bardzo odbiegało od tego, co Mona uznawała zaprzyjemne zajęcie czy nawet normalne zachowanie.Opracowała sobie metodę ubierania się na włamie i potrafiła robić to nawet pociemku.Najpierw wkładała sandały, uprzednio stukając nimi o siebie, żeby wy-trząsnąć możliwe robactwo.Potem szła do okna, gdzie na styropianowym pudlestała rolka starego faksu.Odrywała mniej więcej metr taśmy, jakieś półtora dniaAsashi Shimbun, składała i kładła na podłodze.Wtedy mogła na nim stanąć, pod-nieść plastikowy worek, odkręcić zamykający wylot drut i odszukać potrzebneubranie.Kiedy zdejmowała sandały, żeby włożyć spodnie, wiedziała, że stanie naświeżym faksie.Wierzyła głęboko, że nic tam nie wbiegnie w tym krótkim czasie,jakiego potrzebowała, żeby wciągnąć spodnie i znowu nałożyć sandały.47Potem wkładała koszulę czy coś innego, starannie zamykała worek i wycho-dziła z lokalu.Makijaż, w miarę potrzeby, robiła na korytarzu; obok nieczynnejwindy zostało jakieś lustro z przylepionym nad nim biofluorescencyjnym paskiemFuji.Dziś rano koło windy śmierdziało moczem, więc postanowiła darować sobiekosmetykę.W tym budynku nigdy się nikogo nie spotykało, chociaż czasami można by-ło usłyszeć muzykę przez zamknięte drzwi czy kroki tuż za zakrętem na końcukorytarza.To zresztą miało sens; Mona też nie miała ochoty poznawać sąsiadów.Zeszła schodami trzy piętra w dół, w ziejącą ciemność podziemnego garażu.Trzymała w dłoni latarkę; odnalazła drogę sześcioma krótkimi błyskami, którepokierowały ją wokół stęchłych kałuż i zwisających pasm światłowodów, do beto-nowych stopni i dalej, w zaułek.Tutaj, na tyłach, czuła niekiedy morze, jeśli wiatrwiał w odpowiednią stronę.Ale dzisiaj cuchnęło tylko odpadkami.Nad nią wyra-stała ściana przeznaczonego do wyburzenia budynku, gdzie mieszkali na włamie,więc ruszyła szybko, żeby jakiś dupek nie zrzucił na nią butelki albo czegoś gor-szego.Kiedy dotarła już do Avenue, zwolniła trochę, ale nie za bardzo.Czułagotówkę w kieszeni i planowała zakupy.Szkoda, żeby ktoś ją zahaczył akurat te-raz, kiedy wyglądało, że Eddy wyrwał jakoś bilety na wyjazd z tego miejsca.Naprzemian powtarzała sobie, że to już pewne, że właściwie już ich tu nie ma, i prze-strzegała siebie, żeby nie żywić zbyt wielkich nadziei.Znała przecież te pewniakiEddy ego.Czy Floryda nie była jednym z nich? Jak to na Florydzie jest ciepło, jakpiękne są plaże, a wszędzie pełno miłych facetów z forsą.Odpowiednie miejscena krótkie wakacje, które zdążyły się już rozciągnąć w najdłuższy miesiąc ży-cia Mony.Owszem, na Florydzie było wściekle gorąco, jak w saunie.Jedyna nieprywatna plaża okazała się brudna, a na płyciznach pływały brzuchami do góryśnięte ryby.Zresztą prywatne kawałki mogły wyglądać tak samo, tyle że się ichnie widziało; tylko siatki i strażników w szortach i koszulach gliniarzy.Eddy egopodniecała ich broń; każdą sztukę opisywał z nudnymi szczegółami.Sam nie miałpistoletu i zdaniem Mony tym lepiej.Czasami nawet nie czuła woni zde-chłych ryb, ponieważ unosił się inny zapach, zapach chloru, od którego piekłopodniebienie jakieś dymy z fabryk na wybrzeżu.A jeśli nawet chodzili tu milifaceci, to byli tylko numerami i nie palili się do płacenia podwójnie.Jedyne, co jej się podobało na Florydzie, to prochy: łatwe do kupienia, ta-nie i zwykle niezłej mocy.Czasami wyobrażała sobie, że ten gryzący zapach tomiliony narkotycznych laboratoriów gotujących jakiś nieprawdopodobny koktajl,wszystkie te molekuły merdające krótkimi ogonkami, stęsknione za swoim prze-znaczeniem i ulicą.Skręciła z Avenue i ruszyła wzdłuż szeregu nie licencjonowanych budek zje-dzeniem.Od zapachu zaczęło jej burczeć w brzuchu, ale nie ufała żywności z uli-cy.chyba że nie miała innego wyjścia.W centrum handlowym były licencjo-48nowane stragany, gdzie przyjmowali gotówkę.Ktoś grał na trąbce na asfaltowymplacyku, który był kiedyś parkingiem ostra kubańska solówka, odbijająca sięi zniekształcana betonowymi ścianami, konające nuty zagubione w porannymgwarze targowiska.Uliczny kaznodzieja rozłożył szeroko ramiona, a w powietrzuponad nim powtórzył ten gest blady i nieostry Jezus.Stał na skrzynce, w którejmieścił się zestaw projekcyjny, a na ramionach miał obszarpany nylonowy plecakz dwoma głośnikami sterczącymi jak gładkie chromowane głowy.Kaznodziejazerknął na Jezusa, zmarszczył brwi i poprawił coś u pasa; Jezus zamigotał, po-zieleniał i zniknął
[ Pobierz całość w formacie PDF ]