Podobne
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Wojciech Markert Generał brygady Stanisław Sosabowski
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (4)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (2)
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Andrzej.Sapkowski. .Pani.Jeziora.[www.osiolek.com].1
- A Narod Spi
- Saylor Steven Ostatnie sprawy Gordianusa
- Robert Jordan Wschodzacy Cien
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- pero.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Owszem, rezonator, organizator uczuć, układ asocjacyjny, echowa przestrzeń myśli, no i jakaś tam pamięć, ale nie do wysłowienia: prawy mózg to alogiczny dziwotwór, ekscentryk, fantasta, blagier, hermeneutyk, to duch, ale w stanie surowym, to mąka, a też i drożdże, ale chleb umie z tego wypiec dopiero mózg lewy.A innych opinia była taka: prawy to generator, lewy - selektor, tamten jest przez to oddalony od świata, i dlatego prowadzi go, tłumaczy na ludzki język, wyraża, komentuje, bierze w karby, robi z niego człowieka lewy mózg.Hous zaproponował mi, żebym pojechał do miasteczka jego autem.Nie był zaskoczony moim zamiarem ani mi go nie odradzał.Narysował mi na kartce główną ulicę i naznaczył krzyżykiem miejsce, gdzie był miejscowy dom towarowy.Zauważył tylko, że z tym sprawunkiem już dziś nie zdążę, bo jest sobota, a ten dom zamykają o pierwszej.Całą niedzielę przełaziłem więc po parku, unikając jak mogłem Adelajdy.W poniedziałek nie mogłem nigdzie znaleźć Housa, więc pojechałem autobusem, który jeździł co godzinę.Był prawie pusty.Oprócz Murzyna kierowcy tylko dwoje dzieci liżących lody.To miasteczko, położone o jakąś milę od sanatorium, wyglądało jak amerykańskie osady sprzed pół wieku.Jedna szeroka ulica, słupy telegraficzne, domy w ogrodach, niskie żywopłoty, furtki, u każdej skrzynka na listy, a miasto udawało parę większych kamienic u skrzyżowania z szosą stanową.Stał tam listonosz i rozmawiał z grubym, spoconym facetem w kwiecistej koszuli, którego pies, duży kundel w kolczatce, obsikiwał latarnię.Wysiadłem koło nich, a kiedy autobus odjechał, wznosząc chmurę śmierdzącego dymu, rozejrzałem się za domem towarowym, jak mi go wskazał doktor Hous.Stał, przeszklony, spory, po przeciwnej stronie ulicy.Dwaj sprzedawcy w kitlach przenosili jakieś pudła z magazynu motorowym podnośnikiem i ładowali je na ciężarówkę.Słońce nieznośnie paliło.Szofer ciężarówki, siedząc w jej otwartych drzwiach, pił piwo z puszki, nie pierwszej, bo puste leżały pod jego nogami.Był to całkiem już siwy Murzyn, choć z twarzy wcale nie stary.Słoneczną stroną ulicy szły dwie kobiety, młoda popychała dziecięcy wózek z postawioną budką, starsza zaglądała do tego wózka i coś mówiła.Mimo gorąca nosiła czarny, wełniany szal, zakrywający głowę i ramiona.Kobiety mijały właśnie otwarty warsztat samochodowy, błyszczało tam parę umytych aut, słychać było szum wody i syk powietrza.Dostrzegłem to wszystko mimochodem schodząc już na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę, do domu towarowego.Przystanąłem, bo duży, ciemnozielony lincoln, który stał kilkadziesiąt kroków dalej, ruszył nagle w moją stronę.Przednią szybę miał zielonkawą, tak że ledwie widziałem sylwetkę kierowcy.Wydało mi się, że ma czarną twarz i pomyślałem, że to Murzyn.Stałem na brzegu chodnika, żeby go przepuścić, ale dość ostro zahamował, tuż przede mną.Pomyślałem, że chce o coś spytać, gdy nagle ktoś objął mnie mocno z tyłu, zaciskając mi usta ręką.Byłem tak zaskoczony, że nawet nie spróbowałem się bronić.Ktoś siedzący z tyłu otwarł drzwi, zacząłem się szamotać, ale nie mogłem wydać nawet głosu, tak mnie dławił.Listonosz rzucił się ku nam i schyliwszy się, chwycił mnie za nogi.Wtedy coś blisko huknęło i w jednym mgnieniu ulica zmieniła wygląd.Stara kobieta, rzuciwszy szal na chodnik, zwróciła się ku nam.Trzymała oburącz krótki pistolet maszynowy.To ona strzelała, prosto w przód auta, długą serią dziurawiąc chłodnicę, opony, aż podniósł się kurz.Siwowłosy Murzyn nie pił już piwa.Siedział za kierownicą, a jego ciężarówka jednym skrętem zagrodziła drogę lincolnowi.Kudłaty pies rzucił się na strzelającą i wijąc się padł płasko na asfalt.Listonosz puścił mnie, odskoczył i dobył ze swojej torby coś czarnego, okrągłego, cisnął to w stronę kobiet, zagrzmiało, buchnął biały dym, młoda kobieta padła na kolana za wózkiem dziecięcym, który otworzył się jakoś i ze środka trysnął słup spienionej cieczy jak z ogromnej gaśnicy, zalewając kierowcę lincolna, który właśnie wyskoczył na jezdnię i nim piana zalała go, zobaczyłem, że ma twarz zasłoniętą czymś czarnym, a w ręku rewolwer.Strumień uderzył w przednią szybę limuzyny z taką siłą, że szkło prysło i trafiło listonosza.Gruby, który wciąż trzymał mnie z tyłu, cofał się tak, żeby zasłonić się moim ciałem.Z garażu wyleciało kilku ludzi w kombinezonach.Dopadli do nas i oderwali ode mnie grubego.Wszystko to nie trwało ani pięć sekund.Najbliższe ulicy auto, które stało w warsztacie, tyłem wyjechało przez otwarte wrota, dwaj mężczyźni w kitlach zarzucili na kierowcę lincolna sieć, starając się go nie dotknąć, cały ociekał kleistą pianą.Gruby i listonosz, już skuci, włazili, popychani, do auta z warsztatu.Stałem jak wryty, patrząc , jak ten, kto przedtem otworzył drzwi lincolna, wysiada z podniesionymi rękami, jak posłusznie idzie pod rewolwerem do furgonetki, a siwy Murzyn nakłada mu kajdanki.Nikt mnie nie tknął, nikt się nawet do mnie nie odezwał.Auto odjechało.Półciężarówka, do której wsadzono rannego, może zastrzelonego kierowcę i jego wspólnika ruszyła, kobieta podniosła czarny szal, otrzepała go z kurzu, włożyła pistolet maszynowy do wózka, postawiła na powrót budkę i poszła przed siebie, jak gdyby nigdy nic.Zrobiło się znów pusto i cicho.Tylko wielki samochód na spłaszczonych oponach z potrzaskanymi reflektorami i trup psa świadczyły, że mi się to nie przywidziało.Obok domu towarowego stał w ogrodzie, pełnym wysokich słoneczników, drewniany, parterowy domek z werandą.W otwartym oknie, z fajką w ręku, wygodnie rozparty łokciami na parapecie, widniał mężczyzna o mocno opalonej twarzy, blondyn, o prawie białych włosach i patrzał na mnie z wymownym spokojem, jakby chciał powiedzieć: “A widzisz?"Wówczas dopiero uświadomiłem sobie to, co było jeszcze dziwniejsze od próby porwania: chociaż miałem jeszcze w uszach serie strzałów, wybuchy, krzyk, nie otwarło się żadne okno i nikt nie wyjrzał na ulicę, jakby otaczała mnie pusta dekoracja teatralna.Stałem dość długo, nie wiedząc, co począć.Nabycie maszyny do pisania nie wydawało mi się już wskazane.IV.Lunar Agency- Panie Tichy - powiedział Dyrektor - nasi ludzie wprowadzą pana we wszystkie szczegóły Misji.Ja chcę dać panu tylko ogólny obraz - żebyś pan nie stracił z oczu lasu wśród drzew.Traktat genewski ziścił cztery niemożliwości.Powszechne rozbrojenie razem z dalej trwającym wyścigiem zbrojeń - to raz.Maksymalne tempo zbrojeń przy zerowym koszcie - to dwa.Pełne zabezpieczenie każdego państwa przed atakiem z zaskoczenia, przy zachowanym prawie toczenia wojny, gdyby ktoś chciał ją toczyć.To po trzecie.I wreszcie likwidacja wszystkich armii, które mimo to nadal istnieją.Nie ma żadnych wojsk, ale sztaby zostały i mogą obmyślać, co chcą.Jednym słowem zaprowadziliśmy pacem in terris.Uważa pan?- Owszem - odparłem - ale czytam przecież gazety
[ Pobierz całość w formacie PDF ]