Podobne
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Wojciech Markert Generał brygady Stanisław Sosabowski
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (4)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (2)
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Crosland Susan Niebezpieczne gry
- Narrenturm.korekta1
- Stephen King Marzenia i koszmary 2 (2)
- 2 Kapitan
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- alba.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na parterze było pusto.W kabinie laserowej łączności siedział jeden tylko dyżurny technik: Haroun.Wysłał taką depeszę: Ziemia, USA, Boston, „Syntronics Corporation”, Warren Cornelius: THOU ART THE MAN.I podpisał się z dodatkiem: członek komisji do zbadania przyczyn katastrofy „Ariela”.Miejsce wysłania depeszy: Mars, Agathodaemon.To było wszystko.Wrócił do siebie i zamknął się.Ktoś pukał potem do drzwi, słychać było głosy, ale nie dał znaku życia.Musiał być sam, bo przyszły tortury myśli, jakich się spodziewał.Na to nie było już żadnej rady.Czytał późną nocą Schiaparellego, żeby nie wyobrażać sobie po sto razy w różnych wariantach, jak Cornelius, unosząc szpakowate, nastroszone brwi, bierze do ręki depeszę z nagłówkiem Marsa, jak rozkłada szeleszczący papier i odsuwa od dalekowzrocznych oczu.Ze Schiaparellego nie rozumiał ani słowa; a kiedy odwracał stronicę, wybuchało w nim bezmierne zdumienie przemieszane z dziecinnym prawie żalem: jak to, więc to ja? ja — potrafiłem coś takiego zrobić?Nie miał przecież wątpliwości: Cornelius tkwił w potrzasku jak mysz; brakło mu luzu, szpary dla najmniejszego uniku, nie dopuszczała go sytuacja samym swoim kształtem nadanym jej przez zgrupowanie zdarzeń; więc swoim spiczastym, wyraźnym pismem rzucił na papier kilka zdań wyjaśnienia, że działał w dobrej wierze, lecz bierze na siebie całą winę, podpisał się i o trzeciej trzydzieści — w cztery godziny po otrzymaniu depeszy — strzelił sobie w usta.W tym, co napisał, nie było jednego słowa o chorobie, żadnej próby usprawiedliwiania się, nic.Jak gdyby zaakceptował czyn Pirxa tylko w tym, co się wiązało z ocaleniem „Aresa” i postanowił wziąć w tym ocaleniu udział — ale w niczym nadto.Jak gdyby wyraził mu jednocześnie rzeczową aprobatę i pełną wzgardę za tak zadany cios.Być może zresztą Pirx mylił się.Jakkolwiek tkwi w tym pewna niewspółmierność, szczególnie dolegał mu we własnym uczynku jego koturnowo–teatrałny styl, rodem z Poego.Podszedł Corneliusa jego umiłowanym pisarzem i w jego stylu, który mu brzmiał fałszywie, od którego się zżymał, bo nie upatrywał zgrozy życia w zwłokach powracających zza grobu, co wskazują okrwawionym palcem mordercę.Zgroza ta była, zgodnie z jego doświadczeniem, raczej szydercza niż malownicza.Towarzyszyła refleksji nad zmianą roli, jaką Mars odgrywał w dwu następujących po sobie epokach, kiedy z nieosiągalnej, czerwonawej plamki na nocnym niebie, objawiającej na wpół czytelne znaki obcego rozumu, stał się terenem zwyczajnego życia, a więc mozolnych zmagań, politycznych konszachtów, intryg, światem uciążliwej wichury, zamętu i strzaskanych rakiet, miejscem, z którego można było nie tylko dostrzec poetycznie błękitną iskrę Ziemi, ale i ugodzić na niej śmiertelnie człowieka.Niepokalany, bo na wpół domyślny Mars wczesnej areografii sczezł, pozostawiając po sobie tylko owe brzmiące jak formuły i zaklęcia alchemików — nazwy grecko–łacińskie, których materialne podłoże deptało się ciężkimi butami.Zaszła nieodwołalnie za horyzont epoka wysokich sporów teoretycznych i ginąc ukazała dopiero swoje prawdziwe oblicze — marzenia żywiącego się własną niespełnialnością.Pozostał tylko Mars żmudnych prac, ekonomicznej rachuby i takich szarobrudnych świtów jak ten, w którym poszedł na obrady komisji z dowodem w ręku.PrzekładaniecScenariusz filmowy(Gabinet adwokata Harveya.Brzęczyk, głos sekretarki)GŁOS Klient do pana, mecenasie.ADWOKAT Kto taki?GŁOS Jeszcze u nas nie był.Pan Jones.ADWOKAT Dobrze, niech wejdzie, (Wchodzi Jones)ADWOKAT Witam pana.Proszę spocząć.JONES Dziękuję.Mecenasie, chciałbym, żeby pan się zajął moimi sprawami.Nie mam do tego głowy ani czasu.ADWOKAT Oczywiście.Po to tu jestem.Pana twarz wydaje mi się znajoma.Czy myśmy się już gdzieś widzieli?JONES Może widział mnie pan w telewizji.Jestem kierowcą rajdowym.ADWOKAT Naturalnie! Zespół „Jones i Jones” — „bracia w życiu i bracia za kierownicą”! Że też się od razu nie zorientowałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]