Podobne
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Wojciech Markert Generał brygady Stanisław Sosabowski
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (4)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (2)
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Chandler Raymond Hiszpanska krew
- Kress Nancy Hiszpanscy zebracy
- Stephen King TO
- Personalizm Czy Socjalizm
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- btobpoland.keep.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Doktor, zapominając o towarzyszach, zaczął iść wzdłuż dwu wielkich wznoszących się kolumn, w których wnętrzu płynęły teraz, jak potwornym przełykiem, ogniste ziarna masy — zagłębił się w labiryncie i ze wzniesioną głową, co chwila ocierając załzawione oczy, usiłował śledzić drogę rozżarzonej papki.Chwilami znikała mu z oczu, potem znów trafiał na jej ślad, bo przeświecała z głębi czarnych strumieni, miotających się wężowo, aż naraz zatrzymał się w miejscu, które wyglądało na znajome — zobaczył, jak ogniście pałające ciała, już częściowo sformowane, lecą w jakąś czeluść, a obok wyskakiwały inne, jak gdyby wystrzeliwane z otwartej studni w górę — pochłaniały je zwisające z góry rzędem grube, czarne kolumny jak słoniowe trąby, różowymi szpalerami stygnącego żaru jechały w głębi tych kolumn, malejąc na wysokości — Doktor szedł i szedł z zadartą głową, nie pamiętał o niczym, wyprzedzały go, ale to nie miało znaczenia, bo nieprzerwanie sunęły zastępy innych — naraz omal się nie przewrócił, wydał zdławiony okrzyk.Stał znowu w pustym miejscu, przed nim olbrzymiał kopulasty zwał ślimacznicy, grad ostygłych już całkiem w czasie długiej wędrówki czarnych przedmiotów runął z góry w jej objęcia.Doktor obszedł pobocze ślimacznicy, bo już wiedział, z której strony należy oczekiwać porodu — i oto znalazł się obok ludzi otaczających Inżyniera, który wciąż jeszcze badał czarny przedmiot, podczas kiedy pękający, wielki bąbel bluzgał właśnie “gotową produkcją" do sformowanej na nowo w zagłębieniu niecki.— Halo! Możecie się nie fatygować! Już wszystko wiem! I zaraz wam powiem! — krzyknął Doktor.— Gdzie byłeś? Zaczynałem się już niepokoić — odezwał się Koordynator.— Naprawdę coś odkryłeś? Bo Inżynier nic nie wie.— Żeby to nic! Nie byłoby tak źle! — warknął Inżynier.Stanął na równe nogi, trącił wściekle czarny przedmiot i zmierzył Doktora gniewnym spojrzeniem.— No i co takiego odkryłeś?— Więc to jest tak — powiedział z dziwnym uśmiechem Doktor — te rzeczy wciągane są tam — pokazał rozwierającą się właśnie paszczę ryja — o, teraz ona rozgrzeje się w środku, widzicie? — teraz wszystkie się stopią — wymieszają — pojadą na górę porcjami, tam się zaczyna ich obróbka, kiedy są jeszcze trochę wiśniowe od gorąca, lecą na dół, pod ziemię, tam musi być jeszcze jedna kondygnacja, i znów coś im się tam robi, wracają taką studnią tutaj całkiem blade, ale jeszcze świecące, robią wycieczkę pod sam dach, wpadają do tego bochna — wskazał ślimacznicę — potem do “składu gotowej produkcji", z niego jadą na powrót do ryja, roztapiają się w nim, i tak w kółko — bez końca — formują się, kształtują, roztapiają, formują się.— Zwariowałeś? — szeptem powiedział Inżynier.Na czoło wystąpiły mu grube krople potu.— Nie wierzysz? Możesz sprawdzić sam.Inżynier sprawdził — dwa razy.Trwało to dobrą godzinę.Kiedy znaleźli się na powrót przy niecce, którą wypełniała właśnie nowa, porządkująca się w czworobok porcja “końcowego produktu", zaczął zapadać zmierzch i w hali zrobiło się szaro.Inżynier wyglądał jak obłąkany — trząsł się od złości, przez jego twarz przelatywały skurcze, inni, nie mniej zdumieni, nie przeżywali jednak całego odkrycia tak gwałtownie.— Musimy wyjść stąd zaraz — powiedział Koordynator — po ciemku może być ciężko.Wziął Inżyniera za ramię.Ten dał się pociągnąć, bezwolny, naraz wyrwał mu się, podskoczył do czarnego przedmiotu, który zostawili, i podźwignął go z trudem.— Chcesz to zabrać? — powiedział Koordynator.— Dobrze.Chłopcy, pomóżcie mu.Fizyk chwycił uszate występy, we dwóch nieśli z Inżynierem niekształtny czarny przedmiot.Tak dotarli do zaklęsłej granicy pomieszczenia.Doktor spokojnie ruszył na lśniącą syropowato ścianę “wodospadu" — i znalazł się na równinie, w chłodnym powietrzu wieczoru.Z rozkoszą wciągał głęboko w płuca podmuchy wiatru.Inni wynurzyli się za nim, Inżynier i Fizyk z wysiłkiem donieśli swoje brzemię do miejsca, w którym pozostawili plecaki, i cisnęli je na ziemię.Rozpalili kocher, zagrzali trochę wody, rozpuścili w niej mięsny koncentrat i zabrali się do jedzenia, bardzo zgłodniali.Jedli w milczeniu.Tymczasem zrobiło się zupełnie ciemno, wystąpiły gwiazdy, ich blask potężniał nieomal z każdą chwilą, niewyraźne chaszcze dalekiego zagajnika roztopiły się w mroku, już tylko błękitnawy płomień kuchenki, poruszany łagodnymi powiewami, dawał nieco światła.Wysoka ściana hali za ich plecami, pogrążona w nocy, nie wydawała najlżejszego odgłosu, nie było nawet widać, czy dalej płyną po niej poziome fale.— Ciemno robi się tu jak u nas w tropikach — powiedział Chemik — spadliśmy w strefie równikowej, co?— Zdaje się, że tak — odparł Koordynator — chociaż nie znam nawet nachylenia planety do ekliptyki.N— Jak to? Ależ musi być znane?— Oczywiście.Dane są na statku.Zamilkli.Chwytał nocny ziąb, okryli się więc kocami, a Fizyk wziął się do stawiania namiotu.Napompował płachtę, aż stanęła sztywna, podobna do spłaszczonej półkuli z niewielkim włazem nad samą ziemią, szukał w pobliżu jakichś kamieni, którymi dałoby się przycisnąć brzegi namiotu, aby go nie porwał wiatr — mieli kołki, ale nie było ich czym wbijać — natykał się jednak tylko na drobne okruchy i wrócił do siedzących wokół błękitnawego ogienka z pustymi rękami.Naraz wzrok jego padł na ciężki obiekt, przyniesiony z hali, dźwignął go i przytłoczył brzeg namiotu.— Przynajmniej przydało się do czegoś — powiedział obserwujący go Doktor.Inżynier siedział skulony, głowę oparł na rękach, obraz ostatecznego zgnębienia.Nie odzywał się, nawet o podanie talerza prosił nieartykułowanym pomrukiem.— I co teraz, kochani? — spytał nagle, prostując się.— Spać, rzecz jasna — odparł spokojnie Doktor.Z namaszczeniem wyjął z pudełka papierosa, zapalił go i zaciągnął się z lubością.— A jutro co? — pytał Inżynier i widać było, że jego spokój jest cienką, napiętą do ostateczności błoną.— Henryku, zachowujesz się dziecinnie — powiedział Koordynator.Czyścił rondel rozkruszoną na miał ziemią.— Jutro zbadamy następną sekcję hali — obejrzeliśmy dziś, jak szacuję, koło czterystu metrów.— I myślisz, że znajdziemy coś innego?— Nie wiem.Mamy przed sobą jeszcze jeden dzień.Po południu będziemy musieli wrócić do rakiety.— Szalenie się cieszę — mruknął Inżynier.Wstał, przeciągnął się, stęknął.— Wszystkie kości mam jak połamane — wyznał.— My też — zapewnił go dobrodusznie Doktor
[ Pobierz całość w formacie PDF ]