Podobne
- Strona startowa
- Choroby zakazne zwierzat domowych z elementami ZOONOZ pod red. Stanislawa Winiarczyka i Zbigniewa GrÄ dzkiego
- Wojciech Markert Generał brygady Stanisław Sosabowski
- Pagaczewski Stanislaw Gabka i latajace talerze (4)
- brzozowski stanisław legenda młodej polski
- Pagaczewski Stanislaw Porwanie profesora Gabki (2)
- Grzesiuk Stanislaw Na marginesie zycia (SCAN dal 1
- Dav
- Campbell Joseph The Masks Of God Primitive Mythology
- Nietzsche Z genealogii moralnoÂści (2)
- alejchem szolem notatki komiwojażera (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- prymasek.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bodaj i księżycowi zbrojmistrze mieli te długonogie stwory za bezwartościową staroć, jeśli użyli ich dla wypróbowania skutków jądrowego ciosu.Żeby nie mącił mi w głowie wciąż swą trupią śpiewką, a zresztą mówiąc prawdę sam dobrze nie wiem, czy tylko dlatego, zacząłem zbierać z otoczenia co większe kawały gruzu i obrzuciłem nimi najpierw jego czaszkę, a potem i korpus, zupełnie jakbym go chciał pogrzebać.Zrobiło się cicho i usłyszałem cieniutkie popiskiwanie.Sądziłem zrazu, że to wciąż jeszcze on i rozejrzałem się nawet za dalszymi kamieniami, ale poznałem znaki Morse'a.-T-I-C-H-Y - U-w-a-g-a – ti-c-hy - t-u b-aza - a-w-a-r-i-a - s-a-t-e-1-i-t-y - a-w-a-r-i-a - f-o-n-i-a - z-a-r-a-z - w-r-ó-c-i - c-z-e-k-a-j - t-i-c-h-y.Wysiadł więc satelita z tych trojańskich, które utrzymywały między nami łączność.Zaraz go naprawią, a jakże, pomyślałem z przekąsem.Odpowiedzieć nie mogłem, nie mając jak.Po raz ostatni spojrzałem na popalone szczątki, na białe w Słońcu ruiny zabudowań po przeciwnej stronie zagłębienia między wydmami, powiodłem oczami po czarnym niebie, szukając w nim na próżno mikropów i na chybił trafił ruszyłem ku ogromnej, wypukłej fałdzie skalnej, która wynurzała się z piasków niby szare cielsko gigantycznego wieloryba.Szedłem prosto na czarne od cienia jak smoła pęknięcie tej skały, podobne do wylotu jaskini.Zmrużyłem oczy.Ktoś w nim stał.Postać prawie ludzka.Niska, pleczysta, w szarozielonkawym skafandrze.Podniosłem od razu rękę, myśląc, że to znów moje odbicie, a barwę skafandra zmienia tylko smuga cienia, ale tamten ani drgnął.Zawahałem się.Może i strach mnie obleciał, a może jakieś przeczucie.Ale przecież byłem tu nie po to, żeby teraz uciekać, a zresztą dokąd właściwie? Poszedłem prosto dalej.Wyglądał zupełnie jak przysadko waty człowiek.- Halo - usłyszałem jego głos.- Halo.słyszysz mnie?- Słyszę - odpowiedziałem bez szczególnej ochoty.- Chodź tu, chodź.ja też mam radio!Dość idiotycznie to zabrzmiało, ale szedłem ku niemu.Coś wojskowego było w kroju jego skafandra.Na piersi krzyżowały mu się połyskujące matalicznie pasy.Ręce miał puste.Dobre i to, pomyślałem, idąc, ale wciąż wolniej.Wyszedł mi naprzeciw i podniósł ramiona bezpośrednim, serdecznym gestem, jakby ujrzał starego znajomego.- Witaj, witaj! Daj ci Bóg zdrowia.Jak to dobrze, że przyszedłeś nareszcie! Pogwarzymy sobie.ja z tobą, ty ze mną.pogadamy - jak pokój na świecie zaprowadzić.jak tobie się żyje i mnie.Mówił to wylewnym, rozedrganym głosem, dziwnie przejmującym, śpiewnym, przeciągając sylaby i szedł ku mnie wytrwale przez ciężki piasek, wciąż trzymając szeroko rozwarte ręce jak do uścisku, a w całej jego postawie, w każdym ruchu było tyle serdeczności, że już sam nie wiedziałem, co mam myśleć o tym spotkaniu.Był już o kilka kroków, ale ciemne szkło jego hełmu błyskało tylko słońcem.Objął mnie, uścisnął i takeśmy stali u szarego stoku wielkiej skały.Usiłowałem zajrzeć mu w twarz.Nawet z odległości dłoni nic nie zobaczyłem, bo szkliwo jego przyłbicy było nieprzezroczyste.Nie żadne szkliwo nawet, raczej maska, pokryta warstewką szkła.Jakże mnie zatem widział?- Tu u nas dobrze ci będzie, kochany.- powiedział i stuknął swoim hełmem w mój, jakby mnie chciał ucałować z dubeltówki.- U nas bardzo jest dobrze.my wojny nie chcemy, my dobrotliwi, cisi, sam zobaczysz, kochany.- Mówiąc ostatnie słowa, równocześnie kopnął mnie tak mocno i gwałtownie w goleń, że upadłem jak długi, i runął mi obu kolanami na brzuch.Zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całkiem dosłownie, gwiazdy czarnego księżycowego nieba, a mój niedoszły przyjaciel przycisnął mi lewą ręką głowę do ziemi, prawą zerwał z siebie te metalowe pasy, które zwinęły się same w podkowiaste kabłąki.Nie odzywałem się, raczej zdezorientowany, ponieważ, przytwierdzając po kolei moje ręce do gruntu tymi kabłąkami, które wbijał potężnym, niespiesznym ciosem kułaka, mówił jednocześnie dalej:- Dobrze ci będzie, kochany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]