Podobne
- Strona startowa
- Simak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal (3)
- Heyerdahl Thor Aku Aku (SCAN dal 921)
- Bulyczow Kiryl Ludzie jak ludzie (SCAN dal 756
- Moorcock Michael Zwiastun Bur Sagi o Elryku Tom VIII (SCAN da
- Clarke Arthur C. Baxter Stephen Swiatlo minionych dni (SCAN dal
- McCaffrey Anne Lackey Mercedes Statek ktory poszukiwal (SCAN d
- Norton Andre Lackey Mercedes Elfia Krew (SCAN dal 996)
- Moorcock Michael Perlowa Fort Sagi o Elryku Tom II (SCAN dal
- Moorcock Michael Elryk z Meln Sagi o Elryku Tom I (SCAN dal 8
- Jonathan Edwards The Sermons of Jonathan Edwards; A Reader (1999)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- beyblade.opx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Harrison robił czasem takie numery: kazał komuś czekać i czekać, żeby się rozzłościł i nie mógł rozsądnie myśleć.A czasami po to, żeby ten ktoś się obraził i sobie poszedł.Albo poczuł się mały i nieważny, żeby Harrison mógł go trochę postraszyć.Hooch wiedział to wszystko, dlatego starał się zachować spokój.Ale kiedy zbliżał się wieczór, kiedy żołnierze zmieniali warty i schodzili ze służby, nie wytrzymał.- Co wy tu wyprawiacie? - zwrócił się do kaprala siedzącego za biurkiem.- Kończę służbę - odpowiedział kapral.- Ale ja jeszcze tu jestem.- Wy też możecie skończyć, jeśli macie ochotę.Ta bezczelna odpowiedź podziałała niczym policzek.Były czasy, kiedy wszyscy ci chłopcy usiłowali przyssać się do Hoocha Palmera.I te czasy zmieniły się nazbyt szybko.Hoochowi wcale się to nie podobało.- Mógłbym kupić twoją starą matkę i sprzedać ją z zyskiem - oświadczył.To go ugodziło.Kapral nie wyglądał już na znudzonego.Ale nie pozwolił sobie na to, żeby wyskoczyć zza biurka i trzepnąć Hoocha.Stanął tylko mniej więcej na baczność i powiedział:- Panie Palmer, może pan sobie tu czekać całą noc, a potem jeszcze cały dzień, ale i tak jego ekscelencja pana nie przyjmie.A czekając pokazuje pan tylko, że jest pan zwyczajnie za głupi i nie rozumie, jak sprawy stoją.W rezultacie to Hooch się zdenerwował i przyłożył kapralowi.Właściwie nawet nie przyłożył.Było to raczej kopnięcie, ponieważ nigdy nie przyswoił sobie zasad walki dżentelmenów.Pojedynek oznaczał dla niego przyczajenie się za skałą, zaczekanie na przeciwnika i strzelenie mu w plecy.A potem szybką ucieczkę.Tak więc kapral oberwał ciężkim butem Hoocha w kolano, przez co noga wygięła mu się do tyłu, całkiem odwrotnie niż powinna.Kapral ryknął jak wściekły, do czego miał pełne prawo, nie tylko z bólu - po takim kopnięciu noga nigdy już nie będzie mu służyć.Hooch wiedział, że chyba nie powinien tak się zachować, ale chłopak był po prostu bezczelny.Właściwie sam się o to prosił.Problem w tym, że kapral nie był całkiem sam.Na jego pierwszy krzyk jak spod ziemi wyrósł sierżant i czterech żołnierzy z bagnetami na karabinach.Wściekli jak szerszenie wyskoczyli z gabinetu Harrisona.Sierżant rozkazał dwóm ludziom odnieść kaprala do izby chorych, a pozostali aresztowali Hoocha.Ale nie zrobili tego elegancko, jak cztery lata temu.Tym razem kolby ich muszkietów niby przypadkiem wbijały mu się w ciało, miał też na ubraniu parę odcisków butów - sam nie wiedział, skąd się tam wzięły.Odprowadzili go do więziennej celi - tym razem nie do magazynu.I zostawili - w ubraniu i bardzo obolałego.Z całą pewnością wiele się zmieniło w Carthage City.Tej nocy trafiło do aresztu jeszcze sześciu ludzi, trzech za pijaństwo, trzech za bójki.Ani jeden z nich nie był Czerwonym.Hooch słuchał, o czym mówią.Co prawda żaden nie grzeszył rozumem, ale Hooch zwyczajnie nie mógł uwierzyć, że nie rozmawiają o pobiciu jakichś Czerwonych, urządzeniu sobie z nich zabawy albo o czymś w tym rodzaju.Zupełnie jakby Czerwoni całkiem zniknęli z tej okolicy.A może to prawda? Może Czerwoni rzeczywiście odeszli? Ale to przecież chciał osiągnąć gubernator Harrison.Skoro już nie ma Czerwonych, dlaczego Carthage City nie prosperuje, dlaczego nie tłoczą się tu biali osadnicy?Jedyną wskazówką było zdanie rzucone przez któregoś z opryszków.- Jestem bez forsy, dopóki nie zacznie się sezon podatków.- Pozostali pokrzyczeli trochę i poklęli.- Nic nie mam przeciwko pracy dla rządu, ale nie jest to stałe zajęcie.Hooch nie próbował nawet pytać, o co chodzi.Nie warto zwracać na siebie uwagi.Nie chciał, żeby się rozeszło, jak to pobity spędził noc w areszcie.Takie plotki łatwo znajdują posłuch i niedługo wszyscy zaczęliby uważać, że mogą człowieka pobić.Hooch nie chciał zaczynać życia zwykłego ulicznego zabijaki; nie w tym wieku.Rankiem przyszli po niego żołnierze.Inni niż wczoraj.I bardziej uważali na swoje kolby i buty.Po prostu wyprowadzili Hoocha z aresztu i w końcu mógł się spotkać z Billem Harrisonem.Ale nie w gabinecie.Spotkanie nastąpiło w rezydencji gubernatora, w piwnicy.W dodatku doprowadzono tam Hoocha w dość dziwaczny sposób.Żołnierze - musiało ich być z dziesięciu - pomaszerowali za dom, potem nagle jeden odskoczył, szarpnął klapę od piwnicy, a dwóch innych prawie wciągnęło go po schodach.Klapa trzasnęła za nimi, ledwie zdążyli schować głowy.a przez cały czas reszta żołnierzy maszerowała dalej jak gdyby nigdy nic.Hoochowi wcale się to nie podobało.Znaczyło bowiem, że Harrison nie chce, by ktokolwiek wiedział o tej wizycie.A zatem spotkanie może się skończyć paskudnie, a Harrison zaprzeczy, że w ogóle się odbyło.Oczywiście, żołnierze wiedzieli, ale wiedzieli też o pewnym kapralu, któremu wczoraj wieczorem ktoś wygiął kolano w drugą stronę.Raczej nie zechcą świadczyć na korzyść Hoocha Palmera.Ale Harrison zachowywał się jak dawniej.Z uśmiechem uścisnął Hoochowi dłoń i poklepał go po ramieniu.- Jak leci, Hooch?- Bywało lepiej, gubernatorze.Jak tam żona? I ten malec?- Zdrowie jej dopisuje, trudno narzekać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]