Podobne
- Strona startowa
- Michael Judith cieżki kłamstwa 01 cieżki kłamstwa
- McNaught Judith 01 Raj
- Michael Judith cieżki kłamstwa
- Judith McNaught Raj
- McNaught Judith Raj
- Judith McNaught Doskonałoć
- Brown Dan Anioly i demony (2)
- Grisham John Wspolnik (3)
- Czerwone i czarne t.1 Stendhal
- Baldurs Gate II Lista przedmiotow GRY OnLine
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- prymasek.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szum gorącego powietrza tło-czonego z klimatyzacji był w tej chwili jedynym odgłosem w pokoju, nielicząc szelestu dokumentów przekładanych przez Zandrę.- Nie chcę przez to twierdzić, że potrzebna ci jakaś pomoc - dodałHannes, znów przywołując swój czarujący uśmiech.- Z tego, co podsłu-chałem, wynika, że masz kontrolę nad wszystkim.Jednak będę szczęśli-wy, jeśli przekażesz tę sprawę.- Pochylił się nad nią, by szepnąć jej pro-sto do ucha: -.i wszystko, co chcesz - w moje ręce.Aluzja była czytelna i Kenzie się zarumieniła.Z największym wysił-kiem oderwała od niego wzrok i odwróciła się na krześle, udając, żeprzekłada papiery.W głowie miała zamęt.Dlaczego nagle nie mogła się opędzić od mężczyzn? Przez trzy długiemiesiące żyła jak mniszka, z nikim się nawet nie umawiała.Teraz ni stądni zowąd taki urodzaj.Wczorajszy wieczór przyniósł jej Charleya, a dzisiejszy ranek Hanne-sa.I pragnęła go, do cholery! To było najgorsze.Istniała tylko jedna przeszkoda: Jej chwilowy partner - Charley.Westchnęła w duchu.Ostatnia rzecz, która jej była potrzebna, to żebyci dwaj walczyli o nią.Albo - Boże broń! - za jej plecami wymieniali sięwrażeniami i pozwalali sobie na niewybredne żarty.Więc.Odprawić go z kwitkiem czy nie? - oto jest pytanie.A decyzję musiałapodjąć teraz, zanim sytuacja wymknie jej się spod kontroli.- To mój telefon do pracy, Kenzie - powiedział Hannes.- Możeszmnie pod nim łapać w ciągu dnia.Jeśli mnie nie zastaniesz, zostaw wia-domość.Odwróciła lekko głowę, patrząc, jak Hockert wsuwa rękę do we-wnętrznej kieszeni marynarki i wyciąga z niej jeden z tych cieniutkichwizytowników z czarnej cielęcej skórki.Drogich, z zaokrąglonym, opra-wionym w złoto rogiem, ozdobionym malutkim, szafirowym kaboszo-nem.Kenzie poczuła ukłucie irracjonalnej zazdrości.Na pewno upominek od jakiejś przyjaciółki, pomyślała z goryczą.Mężczyzni nigdy nie kupują sobie takich rzeczy.To ją przekonało.Do diabła ze skrupułami! Ona ma takie samo prawodo życia, wolności i przyjemności, jak inni.Hannes i Charley pracują razem, no i co z tego?Wczoraj wieczorem miała chwilę słabości, zwykły wybryk hormonów.Wcale nie zamierza wrócić do Charleya.Nie jest też zobowiązana do za-chowania mu wierności.Prawdę mówiąc, nie ma wobec niego żadnychzobowiązań!Przyglądała się, jak Hannes zgrabnie wyciągnął wizytówkę i trzymałją między palcem wskazującym i środkowym - taka sztuczka w rodzajuzapalania zapałki jedną ręką.- Na odwrocie zapisałem swój numer domowy, Kenzie - powiedziałłagodnie.Wyciągnęła rękę, by wziąć mały kartonik, ale nie była przygotowanana to, co nastąpiło.Zupełnie, jakby wizytówka stanowiła przedłużeniejego ciała.Z chwilą, kiedy Kenzie jej dotknęła, przebiegł nią silny prądelektryczny i mimo woli wróciła myślami do tamtej deszczowej paz-dziernikowej nocy.Hannes przytrzymał chwilę wizytówkę, za nim ją puścił.I właśnie wtedy sobie to uświadomiła.Tęskniłam za nim, pomyślałazdumiona.Cholera! Naprawdę za nim tęskniłam! Przełknęła ślinę, bozaschło jej w gardle.- Powiedziałeś, że.że jest kilka powodów twojej wizyty - przypo-mniała mu cicho.- Cóż, oto jeszcze jeden - odrzekł z uśmiechem.Kenzie uniosła brwi.- Chciałbym cię dziś wieczorem zaprosić na obiad.Oczywiście, jeślinie masz innych planów.Obiad, pomyślała.To zupełnie niewinne.Nie pociąga za sobą żadnychzobowiązań z mojej strony.- Dobrze - szepnęła.- Z przyjemnością pójdę.Ale nie jem czerwone-go mięsa, więc.- To nie ma znaczenia - zapewnił ją.- Znam odpowiedni lokal.Przy-jadę po ciebie o siódmej.Skinęła głową jak zahipnotyzowana.- Zwietnie - powiedziała nieswoim głosem.- A jeśli dostaniesz faks, przyniesiesz mi kopię?Ponownie skinęła głową.- No, muszę lecieć.- Znów błysnął zębami w uśmiechu.- Do zoba-czenia wieczorem! - powiedział.I zniknął.- No, no, no - zauważyła figlarnie Zandra.- Kochanie, on jest boski.Wpadłaś jak z deszczu pod rynnę; zdaje się, że minęła pora sucha i za-czął się monsun.Jak ty to robisz? Nieważne, wychodzę na obiad.Ale Kenzie nie słyszała ani słowa.Z błogim uśmiechem na twarzy pa-trzyła w przestrzeń i wyobrażała już sobie czekający ją przyjemny wie-czór.Hannes, myślała.A niech to!28.Restauracja Mortimer a, na rogu Lexington Avenue i WschodniejSiedemdziesiątej Piątej Ulicy, należała do lokali, które nie zwracają uwa-gi przechodniów.Główna sala miała okna z zasłonami, gołe, ceglaneściany, długi bar po lewej stronie i stoliki z białymi obrusami po prawej.Nad barem wisiał rysunek, przedstawiający patrona restauracji -fikcyjnego Mortimera, ukazanego jako postać romantycznego młodzień-ca.Na barze zawsze stały wielkie palmy w donicach (albo, jak tego dnia,gigantyczne aranżacje z kwitnących gałęzi derenia, pozostałość po pry-watnym przyjęciu, które odbyło się poprzedniego wieczora).To, że nigdy nie brakowało tutaj różnorakich ogrodniczych ekstrawa-gancji, świadczyło, że takie prywatne przyjęcia nie były wyjątkiem, tylkonormą: od blisko dwóch dziesięcioleci bogaci i sławni mieszkańcy miastatraktowali Mortimera jak swój nieoficjalny, lecz wielce ekskluzywnyklub.Teraz, w porze obiadowej, w głównej sali szumiało jak w ulu, kiedypojawił się nowy gość.Przybyła zachowywała się z teatralną przesadą iprzez dłuższą chwilą stała w wejściu, lustrując salę, by się przekonać,kogo już tu zastała.Naturalnie przy stolikach siedział cały batalion pań, które przycho-dziły na obiady, ale nie jadły.Pod oknami ulokowały się Gloria Vanderbilt, Annette de la Renta,Nancy Kissinger, Pat Buckley, Joan Rivers, Nan Kempner i jedna czydwie panie Rothschild.Towarzyszyli im jak zwykle Bill Blass, Jerry Zip-kin, Johnny Galliher i Kenny Jay Lane.Kiedy obserwowała ich bacznie, oni przyglądali się jej.Dina Goldsmith nikogo nie rozczarowała.Jej twarz była nieskazitel-na, brwi wyskubane, dyskretny makijaż jaśniał paletą ciepłych beżów,kremów i różów.Jasne włosy, mocno ściągnięte do tyłu i ozdobione złotąklamrą, opadały luzno na ramiona niczym błyszczący łan zboża.Sobolo-wy płaszcz narzuciła na turkusowy kostiumik Chanel z pomarańczową ifioletową lamówką.Wokół szyi miała długie sznury drobniutkich listkówz zielonych onyksów, do tego identyczne klipsy w uszach, broszkę orazbransoletkę.Oczywiście torebka i pantofle zrobione były z czarnej, kro-kodylej skóry.Dina trzymała w dłoni błyszczącą, małą, czerwoną fir-mówkę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]