Podobne
- Strona startowa
- Follet Ken Na skrzydlach orlow scr
- Follet Ken Wejsc miedzy lwy
- Follett Ken Na skrzydlach orlow
- Follet Ken Na skrzydlach orlow
- Follett Ken Igla
- Frank Herbert Dune 5 Heretics of Dune
- Brayfield Celia Książę
- Morris West Arcydzielo (2)
- Gajusz Juliusz Cezar O Wojnie Domowej (2)
- Warren Tracy Anne Miłosna pułapka 02 Miłosny fortel
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- btobpoland.keep.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dobra, koledzy, powiedzcie, przy którym to grywacie w pokera?Oddziałowa patrzy na niego przez chwilę, a potem wchodzi do dyżurki i podnosi słuchawkę telefonu.Dwóch czarnych sanitariuszy i jeden biały z jasnymi, kręconymi włosami prowadzą nas do głównego budynku.McMurphy przez całą drogę rozprawia wesoło z białym sanitariuszem, jakby nie miał żadnych zmartwień.Trawę pokrywa gruba warstwa szronu, a idący przodem czarni wydmuchują kłęby pary niczym dwie lokomotywy.Słońce wbija się klinem między chmury, rozsuwa je i zalewa blaskiem trawnik, który zaczyna lśnić, jakby ktoś rozsypał na nim iskry.Wróble z nastroszonymi z zimna piórkami grzebią pośród iskier w poszukiwaniu nasion.Trawa trzeszczy nam pod nogami, mijamy nory wiewiórek ziemnych, przy których widziałem psa.Jak głęboko sięgam okiem, wiewiórcze nory wypełnia szron.Lodowate iskry.Czuję szron w brzuchu.Podchodzimy do znanych mi drzwi, zza których rozlega się szum podobny do brzęczenia rozgniewanych pszczół.Przed nami czeka dwóch pacjentów; zataczają się odurzeni czerwonymi kapsułkami, a jeden beczy jak dziecko i powtarza:- To mój krzyż, dzięki ci, Panie; to wszystko, co mam, dzięki ci, Panie.- Męska gra! Męska gra! - mamrocze drugi.Poznaję w nim ratownika z basenu.On również popłakuje z cicha.Ale ja nie będę płakał ani krzyczał.Jestem przecież z McMurphym.Technik każe nam zdjąć buty; McMurphy pyta, czy rozetną nam też portki i ogolą głowy.Technik odpowiada, że tak dobrze nie ma.Nity na metalowych drzwiach wpatrują się w nas jak oczy.Drzwi otwierają się i wsysają do wewnątrz pierwszego pacjenta.Ratownik zapiera się nogami.Z czarnego pulpitu wystrzela snop neonowego światła, wbija się w jego poznaczone korkami czoło i wciąga do środka niby psa na smyczy.Następnie, nim zamkną się drzwi, obraca go trzy razy.Z twarzy ratownika bije przerażenie.- Rzut raz - mruczy.- Rzut dwa! Rzut trzy!Słyszę, jak technicy podważają mu wieko czaszki niczym klapę włazu, słyszę chrzęst i zgrzyt zakleszczonych zębatek.Dym bucha, gdy drzwi się znów uchylają i wytacza się przez nie wózek z pierwszym pacjentem; jego oczy prześlizgują się po mnie.Ta twarz.Wózek wraca do środka i wywozi ratownika.Słyszę tłum kibiców skandujący jego imię.- Następna para - mówi technik.Posadzka jest zimna, pokrywa ją trzeszczący szron.Nad nami zawodzi smętnie jarzeniówka - długa, biała, lodowata rura.Czuję zapach smaru grafitowego, jakbym był w garażu.Czuję kwaśną woń strachu.Jest tu tylko jedno okno, małe i wysoko nad ziemią; widzę przez nie siedzące na drucie nastroszone wróble, podobne do nanizanych na sznurek brunatnych paciorków.Głowy mają wtulone w pióra dla ochrony przed chłodem.Nagle zrywa się wiatr, świszcze mi po żebrach coraz cieniej i cieniej, alarm! alarm!- Nie wrzeszcz, Wodzu.Alarm!- Spokojnie.Pójdę pierwszy.Czerep mam tak gruby, że nic mi nie zrobią.A jeśli mnie nic nie zrobią, to tobie też nie.Gramoli się na stół bez niczyjej pomocy i wyciąga ramiona wzdłuż konturów namalowanej na nim sylwetki.Technik obraca przełącznik: na przegubach rąk i na kostkach McMurphy’ego zatrzaskują się uchwyty i przyciskają go mocniej do stołu.Czyjaś ręka zdejmuje mu zegarek, który wygrał od Scanlona, i rzuca obok pulpitu - koperta się otwiera; wypadają zębatki, śrubki, a także długi, zwinięty włos, który się rozkręca, podskakuje i wbija się w pulpit.McMurphy wcale się nie boi.Wciąż się do mnie uśmiecha.Wcierają mu w skronie grafitowy smar.- Co to? - pyta.- Przewodnik - odpowiada technik.- Namaszczasz mi głowę przewodnikiem.A czy koronę cierniową też dostanę?Smarują dalej.A on śpiewa, aż ręce zaczynają im się trząść.- “Wildroot to najlepsza brylantyna.”Nakładają mu na pokryte smarem skronie obręcz podobną do słuchawek: koronę ze srebrzystych cierni.Następnie wsadzają mu w zęby kawałek gumowej rury, żeby go uciszyć.- “W zgład jej wchodzi czyzda lanolina!”Przekręcają tarczę, wprawiając maszynę w ruch; dwie mechaniczne ręce podnoszą gorące lutownice i opuszczają się nad McMurphym.Mruga do mnie i mamrocze coś niewyraźnie, gryząc zębami gumową rurę, stara mi się coś powiedzieć, lecz akurat wtedy lutownice dotykają srebrnej obręczy na jego skroniach - łuk światła przebiega od jednej do drugiej, McMurphy sztywnieje, wygina się jak most, jedynie nadgarstkami i piętami nadal dotyka stołu, z zaciśniętych wokół rury ust wydobywa się “Auuu!” i ciało rudzielca okrywają lśniące jak szron iskry.Za oknem dymiące trupy wróbli spadają z drutu na ziemię.Technicy wytaczają McMurphy’ego na wózku; wciąż dygocze, a twarz pokrywa mu biały szron.Korozja.Kwas akumulatorowy.Technik odwraca się do mnie.Pilnuj tego draba.Ja go znam.Trzymaj go!To już nie jest sprawa woli.Trzymaj go! Cholera.Muszą brać seconal i koniec.Uchwyty wpijają mi się w przeguby.Grafitowy smar zawiera opiłki żelaza, drapią mi skronie.Powiedział coś, kiedy mrugnął.Coś mi powiedział.Ktoś nachyla się i przysuwa dwie lutownice do obręczy na mojej głowie.Urządzenie zniża się nade mną.ALARM.Przyspieszasz kroku, zbiegasz po stoku.Nie możesz się ruszyć ni w przód, ni w tył, spójrz prosto w lufę i módl się, byś żył, żył, żył.Wyłaniamy się z kępy trzciny przy torze kolejowym.Przykładam ucho do szyny; parzy mnie w policzek.- Cisza - mówię - nic w zasięgu stu pięćdziesięciu kilometrów.- Hm - mruczy tata.- Czyż nasi przodkowie nie wbijali noża w ziemię i nie brali rękojeści w zęby, żeby usłyszeć z daleka stado bizonów?- Hm - mruczy znów tata, ale jest zadowolony.Po drugiej stronie torów sterczą suche badyle pszenicy.Myszy tam siedzą, pokazuje pies.- Idziemy w lewo czy w prawo, synu?- Przejdziemy na drugą stronę, jak nam radzi pies.- Ten pies nie umie tropić.- Nie jest zły.Posłuchajmy psa i chodźmy na drugą stronę; tam na pewno są bażanty.- Posłuchaj starego; lepiej nam się będzie polowało wzdłuż toru.- Najlepiej w pszenicy, posłuchajmy psa.Przechodzimy na drugą stronę - zanim mogę się zorientować, co się dzieje, na tory wypada chmara myśliwych; strzelają do bażantów, aż pierze leci.To nasz pies wbiegł za daleko w pszenicę i wypłoszył wszystkie ptaki na tory.Pies złapał trzy myszy.prawdziwy mężczyzna, Mężczyzna, MĘŻCZYZNA, MĘŻCZYZNA.szeroki, wielki i mruga jak gwiazda.O Jezu, mrówki, ale mnie oblazły, cięte skurwysyny.Pamiętasz te mrówki, które smakowały jak korniszony? He, he? Twierdziłeś, że to nie są korniszony, a ja wmawiałem w ciebie, że tak.Twoja matka zrobiła mi piekło, kiedy się o tym dowiedziała: jak możesz uczyć dziecko jeść robaki!Uch.Dobry Indianin powinien umieć się wyżywić, jedząc wszystko, co nie zje go pierwsze.Nie jesteśmy Indianami.Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi.Zapamiętaj to sobie.Prosiłeś mnie, tato: Kiedy umrę, przypnij mnie do nieba.Mama nazywała się Bromden.Nadal nazywa się Bromden
[ Pobierz całość w formacie PDF ]