Podobne
- Strona startowa
- Russell Elliott Murphy Critical Companion to T. S. Eliot, A Literary Reference to His Life and Work (2007)
- Tomasz Mann Czarodziejska góra
- Pattison Eliot Mantra czaszki (SCAN dal 848)
- Pattison Eliot Mantra czaszki
- Potocki.Jan Rekopis.znaleziony.
- Carmen Posadas Zaproszenie na morderstwo
- John Steinbeck Pastwiska Niebieskie
- Trudny Trup
- John Katzenbach Dzien zaplaty
- Rossi L. Ernest Hipnoterapia
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- alu85.keep.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Była to mantra, przezktórą przekazywał swą naukę.„Do wnętrza ziemi, po ziemięwe własnym wnętrzu”.193Kiedy skończyli, Lokesh trącił Shana w bok, wskazując cośna szczycie grzbietu ponad ruinami.-Tam w górze są ludzie - oświadczył.Shan spojrzał tam, nie dostrzegł jednak nic z wyjątkiem wiel-kiego czarnego ptaka, który krąŜył wysoko nad ich głowami,unosząc się na prądach wstępujących.Winslow ze sceptycznąminą zerknął w górę, po czym zlustrował szczyt grzbietu przezlornetkę.-Widzisz ich? - zapytał niepewnie Shan.Zmysły jego starego przyjaciela, podobnie jak jego emocje, utrzymywały się zwy-kle w nieco chwiejnej równowadze.Być moŜe powróciło do niego wspomnienie ludzi wspinających się na stok przed dziesiąt-kami lat, a moŜe mignęła mu umykająca antylopa.Niejedenraz Shan, idąc za Lokeshem, słyszał od niego, Ŝe wyczuwa obec-ność bóstwa, a następnie starzec siadał i kontemplował skałę,w której, jak utrzymywał, bóstwo to właśnie się ukryło.Lokesh potarł siwą szczecinę na szczęce, po czym uśmiech-nąwszy się z zakłopotaniem, obejrzał się na Shana i ruszył dalejpielgrzymim szlakiem.Shan w milczeniu poszedł za nim, wie-dząc, Ŝe kiedy zakończą obchód, znów będą się wspinali na zbo-cze.Godzinę później, podczas której zdąŜyli zajść do obozu i zjeśćkulki zimnej tsampy, byli juŜ niemal na szczycie stoku, gdy Win-slow zatrzymał się przy płaskiej skale, skąd roztaczał się widokna długą równinę.Amerykanin, który nie chciał, jak mu poradziłShan, zostać w obozie i odpocząć, wskazał dwa małe obłoczkikurzu na południowym i zachodnim krańcu doliny.-Zwiadowcy z Yapchi - zauwaŜył.-Świątynia Tary, kaplica Majtrei, świątynia Samwary -odezwał się nagle Lokesh i Shan spostrzegł, Ŝe starzec wskazujepuste miejsca wśród ruin, wymieniając budowle, które niegdyś, amoŜe i teraz, widział na terenie gompy.- Chora - wyliczał dalej,mając na myśli dziedziniec rozwaŜań - wewnętrzny ogród zielar-ski, północny ogród, północny kangtsang i barkhang - ciągnąłzamyślony, wskazując miejsca, gdzie niegdyś mieściły się kwate-ry uczniów oraz prasa drukarska.Nagle palec Lokesha zawisł w powietrzu, jakby starzec zo-rientował się, Ŝe o czymś zapomniał.194-Te flagi modlitewne na drzewach - powiedział nieobec-nym głosem.- Zupełnie jak w święto.Shan rozejrzał się po gruzowisku.Nie było tam Ŝadnych flagmodlitewnych, poza jednym skromnym rządkiem przy kaplicachGanga, ani Ŝadnych drzew z wyjątkiem małego zagajnika jałow-ców poza terenem gompy.Lokesh przebywał w innym czasie, winnym miejscu.Shan nigdy nie wstydził się swego przyjaciela aninie obawiał się o jego zdrowie psychiczne.Dziś jednak trochęmu zazdrościł.WłoŜył ręce do kieszeni kurtki.Jego lewa dłoń natrafiła na ga-łązkę krzewu, którą zerwał w wypalonej kotlince.Podał ją Lo-keshowi.Stary Tybetańczyk przytknął ją sobie do nosa.Spojrzałna Shana wyraźnie zaskoczony.-Dziękuję - powiedział z uśmiechem wdzięczności.Shan przyglądał się, jak jego przyjaciel zamyka gałązkęw złączonych dłoniach i z zamkniętymi oczyma jeszcze razprzysuwają do nosa.-To lekarstwo? - zapytał.Lokesh, nie otwierając oczu, pokiwał głową.-Jeszcze nie gotowe do zbioru, ale ze zdrowej rośliny.Chigu i ja chodziliśmy czasem zrywać je na równinie.To sięnazywa ptasia łapka, od sposobu, w jaki rozgałęzia się łodyŜka.Shan odtworzył w pamięci miejsce, w którym zerwał gałązkę,tak jak je zastali z Amerykaninem.Roślina rosła jedynie w zaci-szu płytkiej niecki.Być moŜe dobdob nie próbował wypalić całejrówniny.Być moŜe chciał jedynie spalić lecznicze rośliny.Aledlaczego? Przypomniał sobie obóz solarzy, w którym pasterzeukrywali przed lekarzami ranną kobietę.I drugą kobietę, napo-tkaną na szlaku, która nie zgodziła się, Ŝeby Lokesh udzielił jejpomocy.Dotarłszy na szczyt, zobaczyli przed sobą pofałdowaną łąkęciągnącą się niemal kilometr w poprzek grzbietu oraz co najmniejtrzy kilometry na wschód i na zachód.PowyŜej, odległa terazzaledwie o parę kilometrów od nich, wznosiła się potęŜna góraYapchi, strzegąca Równiny Kwiatów na południu i doliny Ya-pchi na północy.Shan i Winslow odsunęli się na bok, Ŝeby przepuścić Lokes-ha.Chcieli, Ŝeby wskazał im drogę w labiryncie dzikich ścieŜek,195które przecinały łąkę.Jednak stary Tybetańczyk wzruszył ramio-nami i cofnął się, dając Shanowi znak, Ŝeby nadal szedł pierwszy.Podczas swych wędrówek często wykonywali ów osobliwy ta-niec.Nie ma znaczenia, kto prowadzi, mawiał Lokesh, gdyŜ i takdotrą tam, gdzie pisane jest im dotrzeć, i koniec końców znajdąto, co mają znaleźć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]