Podobne
- Strona startowa
- Dziekoński Józef Bohdan Sędziwój
- Arct Bohdan Cena Zycia (2)
- Arct Bohdan Cena Zycia
- Joanna Chmielewska (Nie)boszczyk Maz M5HCOKU43TCUX
- Kosinski, Jerzy Malowany ptak
- Charrette Robert N Wybieraj swych wrogow z rozwaga (3)
- Quinnell A J Wiezy krwi
- Vonnegut Kurt Galapagos (SCAN dal 688) (3)
- Morris West Arcydzielo
- George Orwell 1984
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- prymasek.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Rozpiąłem jego półkoliste skrzydłai usztywniłem je magnetycznymi taśmami.Sprawdziłem zasilanie.Następnie od-szedłem kilka kroków, ciągnąc za sobą kabel projektora.Sam aparat postawiłemna trawie, w zasięgu ręki.Wtedy w obrazie miasta zaszła zmiana.W pierwszej chwili nie mogłem sięzorientować, o co chodzi.Nie czekałem jednak długo na wyjaśnienie.Ażurowe tarasy, pozornie zawieszone w powietrzu na nie istniejących sie-ciach, strome spirale i ślimacznice dróg, wszystko to nagle opustoszało.Jeszczekilkanaście sekund, jeszcze u wylotu jednej i drugiej pobocznicy mignęła wydłu-żona sylwetka zapóznionego żuczka i żywy, tętniący ruchem organizm miej-ski przeistoczył się na moich oczach w powiększoną do absurdalnych rozmiarówmartwą makietę, obrazującą wizję awangardowej grupy urbanistów.Podczas całego lotu i pózniej już, kiedy metr po metrze zbliżałem się do pod-nóża kompleksu gmachów, nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś wyjdzie mina spotkanie.Nie spodziewałem się jednak, że tak przede mną zrejterują.Braku-je tylko, żeby całkiem opuścili miasto, podobnie jak postąpili z drugim satelitą,nawiedzonym przez istoty z Ziemi.A może takie właśnie wyjście dyktuje im przyjęta i obowiązująca obyczajo-wość, etyka ich rasy? Może ich społeczność wykształciła i narzuciła sobie prawo,stanowiące swego rodzaju parodię staroindyjskiej zasady nieprzeciwstawiania sięzłu? Prawo tak konsekwentnie od wieków przestrzegane, że nie mieści im sięw głowie, aby można było od niego odstąpić, nawet wtedy, kiedy zło, jak chybaprzecież sądzili, spotyka całą ich cywilizację?W takim wypadku doprawdy mógłbym im tylko współczuć.Ale ta ostatniahipoteza, ba, nie hipoteza nawet, lecz jakieś pseudo-filozoficzne domniemanie,nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.I to co najmniej z dwóch powodów.Po pierwsze rasa kierująca się takimi zasadami nigdy nie osiągnęłaby wielkości.Po drugie.ludzie.To co z nich uczyniło kilkuletnie przebywanie w kręgu tejcywilizacji.151Jeszcze raz przebiegłem wzrokiem frontowe budowle miasta, ich strzelistebryły o litych, połyskujących pastelowo ścianach.Kompletny bezruch.Cisza.Ni-gdzie wjazdu, drzwi, jakiegokolwiek otworu, który kojarzyłby się z czymś takimjak okno.Stałem tak już dobre piętnaście minut.Dość.Nic, tylko ta martwa obojętnośćwspaniałych form, ciągle to samo wrażenie ostatecznego opuszczenia.Spokojnie, jakbym powtarzał regulamin, przystąpiłem do dzieła.W gruncierzeczy cały czas czułem, że jestem pod obserwacją.Może setek par oczu.Możemilionów.Powiedzmy, za pośrednictwem telewizji.Wziąłem w ręce miotacz laserowy i, unosząc jego wylot pionowo w górę,zwolniłem spust.Ku mlecznym, pierzastym obłokom trysnęły jaśniejsze od słońca nitki.Po-chyliłem się do przodu.Wiązka promieni przecięła powietrze centymetry nad pła-ską kopułą najbliższej budowli.Trzymałem miotacz pewnie, oburącz przyciskającuchwyt do piersi.Kierunek ognia korygowałem ruchami całego ciała.Nie mogłemsię pomylić.Trzy punktowe uderzenia.Trzy dłuższe.Pauza.Ostrożnie, milimetr po milimetrze naprowadzałem promienistą prostą w prze-świt między ścianami konstrukcji.Teraz musieli pojąć, że nie chodzi o atak.%7łesygnalizuję.Jeden krótki błysk jak sekundowy refleks potężnej soczewki, następnie dwa,trzy i tak do dziesięciu.Przerwa.I od początku.Nic.Od kiedy pierwszy raz dotknąłem spustu, minęło dziesięć minut.Dłu-gich jak lata.Osiem razy przejechałem nasz system dziesiętny.Byłem w połowiedziewiątej serii.Skończyłem, chwilę stałem jeszcze nieruchomo, ściskając krótką rękojeśćmiotacza, wreszcie wyprostowałem się powoli i opuściłem ręce.Rzuciłem apa-rat przed siebie, w trawę.Upadł miękko, bezgłośnie, jakby trafił na kupę pierza.Aąka była gęsta i bujna.Rośliny bardziej mięsiste i wyższe niż nasze.Poza tymniezwykle elastyczne, a równocześnie jakby obłożone gąbczastą masą.Kiedy sze-dłem w stronę projektora, poddawały się podeszwom moich butów jak puszystydywan.Początkowo niewyczuwalnie, potem sprężyście i bez najmniejszego szme-ru.Kiedy unosiłem stopę, natychmiast wstawały, prostowały łodygi, podobne dowysmukłych, rozdwojonych na końcu palców, tak że po upływie kilku sekundnie potrafiłbym już wskazać miejsca, gdzie przed chwilą spoczywała moja stopa,unosząca cały ciężar ciała.Zatrzymałem się przed aparaturą holowizyjną i sprawdziłem ekranizację łą-czy.Nie było żadnych przebić ani upływów.Zwróciłem się do projektora.I wtedykątem oka dostrzegłem, że w mieście coś zaczyna się dziać.Nie.To nie działo się w mieście.Przemknęło mi przez myśl, że ulegam halu-cynacji.Zamknąłem oczy.152Obraz zniknął.Czyli, że istniał w rzeczywistości.Pomimo że nie przypominałżadnej ze znanych projekcji.Nie potrafiłem umiejscowić go w jakiejkolwiek kon-kretnej płaszczyznie.Jakby mimo wszystko rzecz rozgrywała się tylko w mojejwyobrazni.Widok miasta zatarł się, budowle i spinające je napowietrzne szlaki osnuładelikatna mgła.Wysoko na niebie, sięgając łukiem powyżej linii horyzontu, zary-sował się pierścień kolorowej tęczy.Pozostał tak nie dłużej, niż było trzeba, abyjego kształt dotarł do mojej świadomości.Auk zaczął się zacieśniać, wielobarw-ny pierścień zbliżał się malejąc, wbrew wszelkim prawom optyki.Równocześniepasma fioletu, różu, złota i purpury wyostrzyły się.Niby przezroczyste, zaczę-ły jednak przesłaniać wszystko, co znajdowało się za nimi.Pierścień czy raczejjuż unoszący się pionowo krąg podpłynął ku mnie łagodnym, ale niezbyt wolnymlotem.Wszędzie, gdzie w danym momencie patrzyłem, widziałem równocześniei tę zwiniętą tęczę, i wyraznie rysujące się w perspektywie miasto.Znowu przymknąłem oczy.I znowu wszystko znikło.Pomyślałem, że mająaparaturę, zdolną pobudzić umysł człowieka do plastycznych wyobrażeń rozma-itych form, barw, konstrukcji, może nawet pojęć, na przykład wzorów.Ale w ta-kim razie obraz zachowałby tę samą wyrazistość bez względu na to, czy miałempowieki otwarte, czy zamknięte.Nie.Przestrzenna projekcja.Bez porównania bardziej przestrzenna niż programzademonstrowany nam w podziemiach satelity.Tęczowy ślimak przestał się zbliżać.Odruchowo postąpiłem kilka kroków doprzodu.Czułem pod stopami łagodną sprężystość łąki.Aparatura projektowa zo-stała za moimi plecami, zapomniałem o jej istnieniu.Gdzieś daleko, jakby w innej rzeczywistości, czekała moja rakieta z otwartymwłazem i gotową unieść mnie przy najlżejszym dotknięciu platformą windy.Pierścień, nieruchomy teraz, jakby równoległy w czasie do całego wycinkaobcego świata, jaki miałem przed oczami ale tylko w czasie nie był martwy.Przeciwnie.Jego barwy przemawiały tak, jak przemawia kolor oczu człowieka.Pozornie niezmiennie te same, przecież wyrażały coś, i czułem, że mogą wyrazićbardzo wiele.Nagłym ruchem sięgnąłem do kryzy skafandra i odrzuciłem kask.Upadł kilkametrów dalej, równie bezgłośnie jak przed chwilą ciężki generator miotacza.Po-czułem wiatr.Właściwie powiew, dotykający tylko skóry na policzkach i koniusz-kach włosów.Głęboko zaczerpnąłem powietrza.Było niezwykle lekkie i orzez-wiające.Wydawało mi się, że czuję jego smak na języku i podniebieniu.Ale totylko zapach.Teraz dopiero odkryłem, że łąka wydziela woń dorodnych, aroma-tycznych jabłek.Cierpką, a równocześnie jakby słoneczną.Utkwiłem wzrok w trwających nieruchomo pierścieniach tęczy.Raptem za-uważyłem zbliżające się do jej zewnętrznego kręgu szpiczaste ostrze czarnegoklina
[ Pobierz całość w formacie PDF ]