Podobne
- Strona startowa
- Hearne Kevin Kroniki Żelaznego Druida Tom 6 Kronika Wykrakanej mierci
- Cook Glenn Czerwone Zelazne Noce
- Roger Manvell, Heinrich Fraenkel Goering
- Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia
- Zelazny Roger i Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia
- Wojna i pokoj t.3 i 4 Tolstoj
- c5 9aw. Jan Od Krzy c5 bca Dzie c5 82a
- Fajdros Platon
- Karpyshyn Drew Darth Bane 02 Zasada Dwóch
- Andre Norton SC 1.1 Swiat czarownic
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- asfklan.htw.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Linie na niebie poszerzyły się, ale samo niebo nie pociemniało, jak to zwykło czynić przed burzą.Pędząc tak szosą, dotarł w południe do Dayton Abyss.Zatrzymał się przed zasnutym mgłą kanionem i spojrzał w dół.Potem rozejrzał się na prawo i lewo, zdecydował, że pojedzie w lewo i skierował się na północ.Poziom promieniowania znowu był wysoki, spieszył się wiec, zwalniając jedynie przy omijaniu szczelin, przepaści i rozpadlin, wydzielających się z mrocznej otchłani kanionu głównego.Z niektórych sączyły się gęste, żółte opary.W pewnej chwili spowiły go zewsząd lepką, siarkową chmurą.Rozwiał ją dopiero lekki wietrzyk, który zerwał się na moment i ucichł.I wtedy odruchowo uderzył po hamulcach.Samochód szarpnął i stanął, a Greg znowu zajęczał.Tanner patrzył przez chwile szeroko otwartymi oczami na to, co nagle przyciągnęło jego wzrok, potem ruszył wolno naprzód.Widok ten nie powtórzył się już więcej, ale niełatwo było wymazać go z pamięci i Tanner nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już to widział.Tam, niedaleko Abyss, natknął się na pożółkły, szczerzący w uśmiechu zęby, ukrzyżowany szkielet.Ludzie, pomyślał.To wyjaśnia wszystko.Kiedy wydostał się z rejonu mgieł, niebo było ciągle ponure i przez jakiś czas nie zdawał sobie sprawy, że znajduje się znowu na otwartej przestrzeni.Okrążenie Dayton zabrało mu prawie cztery godziny.Pędził teraz przez zryte pociskami wrzosowiska, kierując się znowu na wschód.Z nurtów rwącej po niebie czarnej rzeki wyjrzał na chwile cieniutki sierp słońca, daremnie próbującego wspiąć się na jej północny brzeg.Reflektory przełączone były na największą jasność i Tanner, zdając sobie sprawę z tego, co może za chwile nastąpić, rozglądał się za jakimś schronieniem.Na wzgórzu stała stara stodoła, skręcił wiec w tamtą stronę.Jedna ściana groziła zawaleniem, a wrota, wyrwane z zawiasów, leżały na ziemi, wjechał jednak ostrożnie do środka.Wnętrze wyglądało w świetle reflektorów na zawilgocone i zapleśniałe.W rozwalonym boksie leżał szkielet konia.Zatrzymał wóz, wyłączył reflektory i czekał.Niebawem znowu rozległo się zawodzenie, zagłuszając jęki wydawane od czasu do czasu przez Grega.Potem dał się słyszeć inny dźwięk, nie tak ogłuszający jak ten, który pamiętał z LA., a łagodny raczej, jednostajny, cichy pomruk.Uchylił drzwiczki samochodu, żeby lepiej słyszeć.Nic go nie zaatakowało, wysiadł więc z kabiny i przeciągnął się.Poziom promieniowania był prawie normalny, toteż nie zadawał sobie trudu, aby naciągnąć skafander ochronny.Podszedł do leżących na ziemi wrót i wyjrzał na zewnątrz.Zza pasa sterczał mu pistolet.Z nieba spadało kroplami coś szarego, a spoza czarnego pasma na niebie wychylił się ponownie skrawek słońca.Padał deszcz, zwykły, normalny deszcz.Tanner nigdy jeszcze nie widział deszczu, stal wiec, paląc papierosa i patrzył z zaciekawieniem na lecące z nieba krople.Poza pasmami czerni niebo było ciągle sinawe.Deszcz.Po framudze, o którą opierał się lewym ramieniem ściekało kilka wąziutkich strużek.Przypadkowy powiew wiatru dmuchnął mu w twarz paroma kropelkami i wtedy przekonał się, że to tylko woda.Na zewnątrz tworzyły się kałuże.Wrzucił do jednej z nich kawałek drewienka i patrzył w zadumie, jak pływało kołysząc się pod wpływem trafiających je kropel.Gdzieś pod dachem stodoły słychać było ptasie głosy.W nozdrza bił słodkawy zapach gnijącej słomy.Na podwórzu, pod ścianą stała zardzewiała młockarnia.Z góry opadło kilka piór.Złapał jedno w locie i przyjrzał mu się uważnie.Było lekkie, ciemne, puszyste i usztywnione żeberkami.Nigdy przedtem nie przyglądał się tak piórom.Sposób, w jaki poszczególne żeberka zachodziły na siebie, przywodziły mu na myśl zamek błyskawiczny.Puścił je i porwane wiatrem znikneło gdzieś za jego plecami.Wyjrzał znowu na zewnątrz i popatrzył po swoich śladach.W tym co spadało teraz na ziemie można było chyba jechać, poczuł jednak nagle jak jest zmęczony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]