Podobne
- Strona startowa
- Tolkien J R R Wladca Pierscieni T 3 Powrot Krola
- Tolkien J R R Drzewo i Lisc oraz Mythopoeia
- Tolkien J R R Wladca Pierscieni T 2 Dwie Wieze
- 3 Tolkien J R R Wladca Pierscieni T 3 Powrot Krola
- Tolkien J.R.R Niedokonczone opowiesci t.2 (SC
- Ziemkiewicz Rafał Walc stulecia
- Dean Koontz Drzwi do grudnia
- Pullman Philip Mroczne materi Bursztynowa luneta (2)
- Cusseler Clive Lodowa polapka
- Juliusz Cezar O Wwojnie Domowej
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- beyblade.opx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tylko nazwa została.Co prawda ludzie wymawiają ją teraz: Wunnle — tak przynajmniej słyszałem — bo wsie utraciły dawną dumę.Lecz za czasów, o których mówi nasze opowiadanie, miejscowość ta nazywała się Worminghall i była królewską siedzibą, a sztandar ze smokiem powiewał nad koronami drzew.Życie tam płynęło pomyślnie i wesoło, póki Gryzi-ogon czuwał nad krajem.POSŁOWIEChrysophylax często upominał się o wolność.Okazało się, że jego wyżywienie coraz drożej kosztuje, ponieważ rósł nieustannie; smoki, tak jak drzewa, rosną przez całe życie.Toteż po kilku latach, gdy Dżil czuł się już mocno utwierdzony na swoim tronie, pozwolono biednemu gadowi wrócić do domu.Rozstali się z Dżilem wśród wzajemnych zapewnień szacunku i zawarli obustronny pakt nieagresji.W głębi swego przewrotnego serca smok żywił dla Dżila uczucia o tyle przyjazne, o ile smoki są w ogóle do przyjaźni zdolne.Bądź co bądź istniał Gryzi-ogon.Dżil, gdyby chciał, mógł Chrysophylaksa zabić albo pozbawić resztek skarbu.A tymczasem w podziemiach smoczej jamy przechował się spory majątek — czego się Dżil trafnie od początku domyślał.Chrysophylax wrócił w góry powolnym, ciężkim lotem, bo skrzydła, przez wiele lat nie używane, straciły sprawność, a wzrostu i wagi przybyło.Po przybyciu w rodzinne strony musiał Chrysophylax najpierw wypędzić młodego smoka, który ośmielił się zająć jego jamę korzystając z nieobecności prawowitego właściciela.Zgiełk walki słychać było podobno w całej Venedotii.W końcu, pożarłszy z wielkim apetytem zwyciężonego przeciwnika, Chrysophylax nabrał otuchy, rany doznanych upokorzeń zasklepiły się w jego sercu i zasnął długim, pokrzepiającym snem.Kiedy się wreszcie zbudził, ruszył zaraz na poszukiwanie największego i najgłupszego z olbrzymów, który dawno, dawno temu w pewną letnią noc zapoczątkował całą awanturą, i Chrysophylax powiedział mu parę słów prawdy, co nieboraka omal dosłownie nie zmiażdżyło.— A więc to był garłacz! — rzekł drapiąc się w głowę.— A ja myślałem, że mnie giez ukłuł.Finisczyli w pospolitym języku:KONIECKOWAL Z PODLESIA WIĘKSZEGOKiedyś — niezbyt dawno temu dla ludzi obdarzonych długą pamięcią i niezbyt daleko dla tych, którzy mają długie nogi — była wieś, nie bardzo duża, lecz nazywana Podlesie Większe, ponieważ w odległości kilku mil od niej kryło się w kępie drzew Podlesie Mniejsze.Wieś była w swoim czasie zamożna i mieszkało tam sporo ludzi dobrych, sporo złych i sporo średnich, jak wszędzie.Wieś ta była na swój sposób niezwykła, słynęła bowiem w całej okolicy z biegłych w zawodzie rzemieślników, a szczególnie ze znakomitej kuchni.Miała ogromną Kuchnię, należącą do rady gromadzkiej, a urzędujący tam Kuchmistrz cieszył się ogólnym poważaniem.Kuchnia oraz dom Kuchmistrza przytykały do świetlicy gromadzkiej, największego i najpiękniejszego budynku we wsi.Zbudowano go z solidnego kamienia i solidnego dębu i utrzymywano starannie, chociaż już go nie malowano i nie zdobiono złoceniami jak niegdyś; w świetlicy odbywały się zebrania, narady, publiczne bankiety i rodzinne uroczystości.Kuchmistrz miał pełne ręce roboty, bo przy każdej takiej okazji musiał przyrządzać odpowiednie dania.Uczty wyprawiano często i w różnych porach roku, a za “odpowie-dnie" uważano dania liczne, obfite i tłuste.Ze szczególnym upragnieniem czekali wszakże wszyscy na pewien festyn, jedyny w ciągu zimy, trwający przez cały tydzień i kończący się o zachodzie słońca ostatniego dnia zabawą zwaną “Biesiadą grzecznych dzieci".Zapraszano na nią tylko nielicznych gości.Niewątpliwie pomijano niektórych godnych tego za-szczytu, a znowu innych, wcale na to nie zasługujących, zapraszano przez pomyłkę, tak to już jest na świecie, nawet gdy organizatorzy bardzo się starają robić wszystko jak najlepiej.Tak czy inaczej, o uczestnictwie w tej zabawie rozstrzygała głównie data narodzin dziecka, bo biesiada taka odbywała się raz na dwadzieścia cztery lata i zapraszano tylko dwudziestu czterech gości.Okazja ta wymagała od Kuchmistrza specjalnego wysiłku i musiał prócz mnóstwa innych przysmaków podawać na deser Wielki Tort.Od tego, czy tort udał się bardziej czy mniej wspaniale, zależała sława Kuchmistrza, bo prawie żaden z nich nie pełnił swoich funkcji tak długo, by mieć sposobność popisania się tym arcydziełem więcej niż raz w życiu.Kiedyś jednak urzędujący Kuchmistrz zaskoczył wszystkich, zrobił bowiem coś, co się jeszcze nigdy przedtem nie zdarzyło: oznajmił, że potrzebuje urlopu i wyruszył w drogę nie wiadomo dokąd, a po kilku miesiącach wrócił bardzo zmieniony.Zawsze był poczciwy i cieszył się, gdy inni się bawili, lecz sam miał usposobienie poważne i mało mówił.Teraz poweselał często żartował lub rozśmieszał ludzi figlami, a pod czas uczt śpiewał wraz z biesiadnikami wesołe piosenki, co wcale nie należało do obowiązków Kuchmistrza Ku wielkiemu zdumieniu mieszkańców wsi przyprowadził też z sobą terminatora.Nikogo nie dziwiło, że chciał mieć ucznia.To było zgodne ze zwyczajami.Każdy Kuchmistrz we właściwym czasie wybierał sobie terminatora i uczył go wszystkiego, co sam umiał.W miarę jak im obu przy-bywało lat, uczeń przejmował coraz bardziej odpowiedzialne zadania tak, że gdy mistrz odchodził na emeryturę lub na tamten świat, mógł go zastąpić i odziedziczyć jego godność.Ale ten Kuchmistrz nie okazywał ochoty, żeby przyjąć kogoś na naukę.“Nic pilnego" — mawiał.Albo: “Oczy mam otwarte, rozglądam się, jak znajdę kogoś odpowiedniego, to go wezmę do terminu".Teraz niespodziewanie przyprowadził z sobą obcego spoza wioski, niemal dzieciaka jeszcze.Chłopiec był zwinniejszy i bystrzejszy niż większość jego miejscowych rówieśników i bardzo grzeczny, a głos miał dźwięczny i przyjemny, lecz wydawał się niedorzecznie młody, nie dorosły jeszcze do takiej pracy: wyglądał na niewiele więcej niż dziesięć lat.Jednakże wybór terminatora należał do Kuchmistrza, nikt nie miał prawa wtrącać się w jego sprawy, chłopiec więc został we wsi i kwaterował w domu Kuchmistrza, dopóki nie dorósł do wieku, gdy mógł sobie poszukać samodzielnego mieszkania.Ludzie przywykli do jego obecności, a kilku rówieśników nawet się z nim zaprzyjaźniło.Przyjaciele i Kucharz mówili mu po imieniu: Alf — inni nazywali go po prostu Terminatorem.W trzy lata później Kuchmistrz zgotował gromadzie wioskowej nową niespodziankę.Pewnego wiosennego ranka zdjął z głowy wysoką białą czapkę, złożył porządnie śnieżny fartuch, powiesił na kołku białą bluzę, i odszedł zabierając tylko tęgi jesionowy kij i mały worek.Pożegnał się z Terminatorem, lecz nikt poza tym nie był świadkiem jego odejścia.— Do widzenia, Alfie — powiedział.— Zostawiam ci Kuchnię, pracuj jak potrafisz najlepiej, a wiem, że potrafisz doskonale.Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko
[ Pobierz całość w formacie PDF ]