Podobne
- Strona startowa
- Anne McCaffrey Jezdzcy Smokow Wszystkie Weyry Pernu
- Ted Allbeury Wszystkie nasze jutra
- w. Jan od Krzyża DZIEŁA WSZYSTKIE
- Clancy Tom Suma wszystkich strachow t.2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2 (2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.1 (3
- Allbeury Ted Wszystkie nasze jutra
- Clancy Tom Suma wszystkich strachow t.1
- Jan Parandowski Mitologia (2)
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- jaciekrece.xlx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niosłem Karolka, który obejmował mnie za szyję, Zuzanna i Nicole szły obok.Opowiadałem im o Nowym Jorku, wyjmowałem z walizek barwne tkaniny i koronki, ale w naszej twierdzy te fatałaszki nie miały już dla mnie żadnego znaczenia.Miałem ich wszystkich koło siebie, moich najdroższych.Byliśmy szczęśliwi, Dar-ling, Lady i Yellow skakały wokół nas, Nicole odganiała je, ale psy chciały wedrzeć się do rodzinnego kręgu.One też odczuwały nasze szczęście, zwłaszcza Yellow, którego kupiłem kiedyś w Berlinie.Był wtedy smutny, zły, jego pani trzymała go w zamknięciu, w hotelu, w którym się zatrzymałem, ale któregoś dnia pies wszedł za mną do mojego pokoju i nie chciał mnie więcej opuścić.Po długich pertraktacjach jego właścicielka odstąpiła mi go i odtąd Yellow mieszkał z nami w Les Barons.Ten potężny konglomerat mięśni i wojowniczości bawił się z dziećmi, pozwalał im dosiadać się jak konia, potrafił kontrolować swoją siłę.Gdy wracałem, Lajtak powracał także, jakby znał datę mojego przyjazdu.Był to duży kot, niezależny, jak tamten z nadwiślańskiej skarpy; często znikał, wyprawiając się na długie wędrówki po okolicy, a potem zjawiał się niespodzianie, wyniosły, wspaniały.Utrzymywał dystans, ale gdy zapominano o nim, miauczał i trzeba było wziąć go na ręce i popieścić, aż uznał, że już dostatecznie okazał swoje przywiązanie.Wtedy dawał susa i znikał na parę godzin lub dni.Mijały lata, szczęście szybko płynie.Koło domu, na polu i w sadzie rozrosły się brzoskwinie, a obrzeżające drogę jędrne cyprysy tworzyły teraz gęsty szpaler.Wszyscy byliśmy krzepcy i zdrowi.Karol siłował się ze mną, biegaliśmy razem, zabierałem go na motocykl i wyruszaliśmy na długie przejażdżki w pola.Mój syn! Nadejdzie dzień, gdy opowiem mu o moim ojcu, o Julku Feldzie, o naszej walce, o getcie, gdzie broniliśmy każdego kamienia, o Treblince i o partyzantach.Czułem uścisk ramion, którymi mnie opasywał, opierał mi głowę o plecy.Tak, synu, możesz być spokojny, jestem tu, przy tobie.Zatrzymywaliśmy się przed domem; Zuzanna grała na fortepianie.Prosiłem Karola, by zachowywał się cicho.Słuchałem.Te czyste tony budziły we mnie odwieczną ludzką radość życia, poczucie niezniszczalnej wielkości człowieka, potężniejszej niż wszelka tyrania.Uderzeniami palców moja córka tworzyła piękno; moja córka, którą przyjąłem w swoje dłonie jeszcze wilgotną, uwiązaną do matki, która podawała mi ją całym ciałem.To była moja córka, moja duma.Potem, 9 grudnia 1968 roku, urodził się Ryszard.Byliśmy wszyscy przy Dinie, patrzyliśmy, jak wydaje na świat nowego członka naszej rodziny.Dina, oblana potem, uśmiechała się.Nicole przecięła pępowinę.Teraz był na zawsze związany z nami.Wkrótce potem Dina wstała i wyszła do ogrodu, gdzie ochrzciła noworodka słońcem i wiatrem.Miałem wrażenie, że nieustannie trzyma go w ramionach.Malec rósł szybko, machał rączkami, z policzkami umazanymi wiśniowym sokiem pełzał na czworakach po tarasie, ale Dina prędko podnosiła go z ziemi i przytulała do siebie.Patrzyłem na nią.Jeszcze nigdy nie wyglądała tak pięknie, tak młodo.Minęło kilka tygodni.Jeździłem z Dina i Ryszardem po starsze dzieci do szkoły, gdyż nie mogły tam jeść śniadania.- Inni są mięsożerni - powtarzała Zuzanna.- Zjadają martwe zwierzęta, które zabijają.- Tak to już jest - odpowiadała Dina.- Oni nie rozumieją.Pewnego dnia pojechaliśmy do Włoch, ojczyzny Lelli.Nicole chciała kupić szkolną teczkę, którą mogłaby nosić na plecach, a którą podobno można było nabyć w Yintimilli.Słońce prażyło; Karol skakał w samochodzie, myślał, że Włochy to odległy kraj.Gdy przejechaliśmy granicę, opadł na siedzenie.- Nie widzę żadnej różnicy - rzekł.Uparcie powtarzał to zdanie; nie znał ludzi, ich okrucieństwa, wojen i blizn, jakie zostawiają na ziemi, gdy ją dzielą.Mówił jak dziecko, jak nieskażony, prawdziwy człowiek.Na śniadanie jedliśmy minestrone i nasze dzieci poznały smak soli, która piekła im usta.- Po co parzyć sobie wargi, tato? - protestował Karol.- Jarzyny są takie pyszne.Wracajmy prędko do domu!Byli jeszcze tacy młodzi, otoczeni tkliwą opieką, ale wiedziałem że przyjdzie czas, gdy sami będą musieli dawać sobie w życiu radę.Kupiłem więc dla nich tereny graniczące z Les Barons, aby mogli w przyszłości mieszkać niedaleko nas, jako budowniczowie lub może architekci.Snuliśmy z Diną plany na ich przyszłość i naszą.Przecieraliśmy dla nich drogę, Dina lysowała plany, a ja doglądałem prac przygotowawczych na pierwszym miejscu budowy.Towarzyszył mi Karol, chciał wiedzieć, jak wierci się skałę, jak zaczynają się wznosić mury.Kiedyś, w przyszłości, on i Ryszard będą przychodzić do tych warsztatów i pracowni na ziemi, gdzie się urodzili, w pobliżu domu, w którym mieszkali ich rodzice i siostry -i wracać do naszej twierdzy.Któregoś dnia o świcie opowiadałem Dinie o moich braciach, których zamykałem w schowku w naszym mieszkaniu na Miłej, aby ocalić ich od zagłady; moi synowie byli także moimi braćmi, wszystkimi uratowanymi z getta dziećmi.- Musisz to wszystko napisać - rzekła Dina.Wyjechałem w doroczną podróż do Stanów Zjednoczonych.Od kilku miesięcy była piękna, bezdeszczowa pogoda.W Nowym Jorku jak zwykle zabijałem czas pracą.Gdy wróciłem, od razu po powitaniu Dina zaciągnęła mnie do jednego z bocznych skrzydeł naszego domu.- Przygotowałam dla ciebie niespodziankę - rzekła.W jednym z widnych pokoi urządziła dla mnie gabinet do pracy.- To dla ciebie - rzekła, żebyś opisał wszystko, co widziałeś, dla mnie, dla nich.Przytuliłem ją do siebie, dzieci klaskały i tupały, podskakując w oszklonej niszy, wychodzącej na pola i las.Na dworze, w miejscu osłoniętym od wiatru, Dina ustawiła biały fotel.- Zawsze będę tutaj, blisko ciebie; będę cię widzieć, ale nie będę ci przeszkadzać.Minęło jeszcze kilka dni.Upal nie ustępował, choć lato już się skończyło.Dzieci wróciły do szkoły w miasteczku.Wieśniacy uskarżali się na pogodę; od tygodni, a niektórzy mówili, że od miesięcy, w Tanneron nie padał deszcz.Część piątaPrzeznaczenieŻegnajcie, najdrożsiW sobotę 3 października 1970 roku zerwał się mistral, suchy wiatr, który wyje w drzewach, smaga brzoskwinie, chyli pożółkłą trawę ku spękanej ziemi.W dali szare, porysowane czarnymi pręgami morze.To był tylko wietrzny dzień, często zdarzały się takie w Tanneron, gdy wicher gnał chmury po niebie, odsłaniając wybrzeże i Esterel.- Wszędzie są pożary - oznajmiła pani Lorenzelli - w Tulo-nie, w La Gardę.Przy tym wietrze.Dina słuchała jej nucąc.Wybierała się do Cannes.Spoglądałem jej przez ramię na gratulacyjny liścik do znajomych, którym urodził się syn.Cześć, Michał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]