Podobne
- Strona startowa
- Koneczny.Feliks Cywilizacja zydowska
- Wiera Kamsza Odblaski Eterny 05 Serce zwierza 02 Kula losów
- Aronson Elliot Psychologia spoleczna Serce i umysl
- Eddings Dav
- Appian z Aleksandrii Historia Rzymska I XII
- Dav
- Ks. Rajmund Pietkiewicz Doktorat Pismo ÂŚwięte w j.pol. w latach 1518 1638
- Jeffrey Archer Synowie fortuny
- Doyle Arthur Conan Studium w szkarłacie
- Jan Od Krzyża, Âśw. Dzieła
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- spartakus.htw.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zaniedbał obowiązek, by dogodzić ciału i sercu.Pogrzebali Starca, i żadne z nich nawet nie zapłakało, choć był ich przyjacielem, a ona mówiła mu „ojcze”.Gdy wrócił - był mały.Tak strasznie mały, bezradny i niepotrzebny.Nie przyjęli do wiadomości jego śmierci, bo tamten Starzec, który rano odszedł ku słońcu - Wielki Dorlan-Przyjęty - nie był tym, którego pochowali.Musiał przecież gdzieś żyć, nie mógł przecież wrócić po prostu - słaby, drżący i zgrzybiały.Sędziwy staruszek, któremu usypali grób, był niczym.Nikim i niczym.Kochali się - omal na tym grobie, z dłońmi jeszcze brudnymi od ziemi.Oszołomieni, prawie przerażeni, spieszyli się, jakby miał to być raz ostatni.Gryzła go w usta, w język, kąsała po całej twarzy, on zaś ciągnął jej włosy, jakby chciał wyrwać wszystkie, wraz ze skórą.Krzyczała z bólu poprzez jego krzyki, bo to, co sobie robili, było bardziej zadawaniem tortur, niż czymkolwiek innym.Szorstki piasek to jej, to znów jemu zdzierał skórę z pośladków i pleców; trzymała jego biodra rękami łydkami, nie pozwalając prawie, by się cofnął, jakby miał zaraz oderwać się i uciec - raz na zawsze.Uniósł ją raz i drugi, spleciony w ciasnym uścisku, by znów rzucić na ziemię, przygnieść piersią i dusić całym ciężarem.Przestali krzyczeć, stękali tylko głucho, przeciągle, boleśnie.Już do końca.Potem - odrętwiali i wzdychający z bólu - czekali na sen.Zapewne ostatni.ostatni wspólny sen.Zasnął tylko Baylay.Ona - nie potrafiła.Leżała z otwartymi oczami, półnaga, w poszarpanej spódnicy i patrzyła w niebo, takie samo, jak nad jej Armektem.Poznawała jasne gwiazdy, pamiętane sprzed lat.Im było obojętne, nad jakim krajem i dla kogo Świeciły.Szukała w pamięci nazw gwiazdozbiorów, wiodących konnych łuczników przez Równiny.Topór - końcem styliska wskazujący północ.Rumak.Strzała.Wstała i ubrała się cicho.Lekkim, śmigłym krokiem pożerała przestrzeń.Łubie rytmicznie obijało biodro, kołczan tłukł się na plecach.Równy, głęboki oddech, szeroko płynął przez ciemność.Uwolni mu ją.Odda.I odejdzie.Wkrótce dotarła do owego pasma łagodnych, niewysokich wzniesień, za którymi, minionego ranka, zniknął Dorlan.Osiągnęła ich szczyt i zatrzymała się, by odpocząć.Po drugiej stronie, zalana światłem gwiazd i księżyca, rozciągała się kolejna równina.Karenira nie zdołała dojrzeć nic, co mogłoby być siedzibą Brula.Jednak Dorlan - poszedł wprost na wschód.Popatrzyła w niebo i zrobiła tak samo.Nogi poniosły ją w dół - równo, lekko i szybko.Biegła wytrwale tak długo, aż natknęła się na przysadzistą, zupełnie czarną kupę gruzów, która kiedyś była zamkiem Przyjętego.Ruiny piętrzyły się przed nią, coraz większe i masywniejsze, w miarę, jak się do nich zbliżała.Było cicho, zupełnie cicho.Lecz w tej ciszy obalone baszty i ranne śmiertelnie mury, zdawały się jęczeć bezgłośnie.Pokonane, zmiażdżone, były tym groźniejsze - że martwe.Rozkładający się trup olbrzymiej budowli był wstrętny i obrzydliwy, a nade wszystko.straszny.Nie wiedziała czemu, ale cisza rozwalonej warowni nie była do końca ciszą, a martwota - martwotą.Zamek.wciąż jeszcze konał.Wyjęła swój łuk, nałożyła strzałę na cięciwę.Powoli ruszyła ku szczelinie, zdającej się prowadzić do wnętrza gruzów.Drżała.Cisza.W gęstym mroku, nie widziała prawie nic.Pomagał instynkt, wyrobiony w ciągu lat.Drogę wybierała na oślep, potykała się często, czasem po omacku omijała większe jakieś zwały gruzu.Miała doprawdy bardzo wiele szczęścia, że nie wpadła w którąś z dziur, ziejących w posadzkach.Zaczęła forsować jakieś schody - ale cofnęła się, w porę pomyślawszy, że na pewno są zarwane.Zawróciła.Mijała komnatę za komnatą, korytarz za korytarzem.Gdzieniegdzie, przez roztrzaskany strop lub popękane ściany, widać było gwiazdy.Stanęła.- Brule!Krok naprzód.- Brule!.Głos uwiązł w gardle.Odwaga opuściła ją nagle, usiadła pod okrytą mrokiem ścianą.Oddychała nierówno.Ciemność wydawała się gęstnieć.Prawdopodobnie było to złudzenie, ale wystraszona dziewczyna nie umiała już myśleć spokojnie.Przemknęło jej przez głowę, że ciemności gęstnieją za sprawą potężnych jakichś Formuł, szeptanych przez Przyjętego - i wpadła w panikę.Wiedziała już, że nie podoła zadaniu, które lekkomyślnie przyjęła na siebie.chciała tylko wynieść z tego głowę.Poderwała się - i pobiegła na oślep.Biegła jak obłąkana, wpadając na ściany, utykając w szczelinach, potykając się, przewracając.Wreszcie zawadziła ramieniem o futrynę na pól wyrwanych drzwi, było to tak, jakby ktoś szarpnął ją za ramię.Upadła na zimne płyty posadzki i przywarła do nich całym ciałem, czekając na ból.uderzenie.czy śmierć.Nic takiego nie nastąpiło.Ale Armektanka nie chciała.i nie mogła się podnieść.Leżała do rana.W szarym świetle świtu ruiny zamku przestały być groźne.Były - nareszcie - naprawdę ciche i martwe.Wstała, odnalazła upuszczony łuk i zagryzając usta, ruszyła powoli przed siebie.W półmroku majaczyły kontury popękanych kolumn; przez dziurę w rozłupanej ścianie, widać było olbrzymią, szaroczarną kupę gruzów.Przeskoczyła, ziejącą w podłodze, szeroką szczelinę.Wracała pewność siebie; ogarnął ją wielki wstyd, że zhańbiła się w nocy tak ogromnym strachem.Podeszła do skraju, urywającej się nagle przy zburzonej ścianie, podłogi i spojrzała w dół.Leżała tam gęsta, wilgotna ciemność.- Brule! - zawołała głośno i odważnie.- Pokaż się.Czekam.Cisza.- Brule!Zawróciła.Przemierzała rozwalone komnaty, przeskakiwała liczne zwały gruzu.Powoli zaczęło do niej docierać, że zamek jest opuszczony.- Brule! Nie chcę z tobą walczyć, słyszysz? Musimy porozmawiać!Zbiegła po resztkach popękanych schodów i stanęła u stóp ruin.- Brule!Powoli okrążała gigantyczne rumowisko.Było już zupełnie jasno, ale leżące na ziemi, szare od kurzu ciało dostrzegła dopiero wtedy, gdy niemal potknęła się o nie.Odskoczyła, tłumiąc okrzyk zaskoczenia.Stała i przełykając raz za razem ślinę, patrzyła na drobną, leżącą bez ruchu dziewczynę.Jej spojrzenie uważnie, zachłannie niemal badało szare od kurzu, bujne włosy, brudną koszulę, gołe nogi i bose stopy.- I.Ilara - powiedziała, zduszonym głosem.Leżąca nie drgnęła.Karenira rzuciła spojrzenie na boki i zbliżyła się ostrożnie.- Ilara.?Przetoczyła leżącą na plecy i usłyszała ciche westchnienie, prawie jęk.Zadrżała, gdy rozpalona twarz dziewczyny drgnęła i na chwilę otwarły się bezbronne, nieprzytomne oczy.Karenira oddychała coraz ciężej i coraz szybciej.Zacisnęła zęby.Obejrzała się za siebie i długo badała wzrokiem pasmo wzniesień, spoza których przyszła.Gdy znów spojrzała na nieprzytomną, jej oddech był jeszcze szybszy.Teraz już po prostu dyszała.Wstała.Długo patrzyła na wzniesienia, potem na ruiny, na leżącą - i znów w dal.Potem - drżąc jak w gorączce i oddychając chrapliwie - napięła łuk.Rozdział XXVIIBaylay obudził się, tknięty jakimś dziwnym przeczuciem i natychmiast usiadł na ziemi.Przez chwilę patrzył przed siebie, półprzytomny, potem rozejrzał się dokoła.- Kara?Cisza.- Karenira?!Nie było jej.Matowy świt powoli rozjaśniał Zły Kraj; musiałby ją zobaczyć, gdyby była w pobliżu.Zrozumiał nagle, że stało się coś niezwykłego.coś strasznego.Gdzie jest, gdzie poszła? Na Szerń.przecież to Obszar!.- Karenira!Bał się.O nią, nie o siebie.Choć o siebie też.Po raz pierwszy zrozumiał, jak strasznie opuszczony, samotny i bezbronny musi czuć się człowiek w Złym Kraju, gdy nie ma obok siebie nikogo.Tylko ta mogiła
[ Pobierz całość w formacie PDF ]