Podobne
- Strona startowa
- Anne McCaffrey Jezdzcy Smokow Wszystkie Weyry Pernu
- Ted Allbeury Wszystkie nasze jutra
- w. Jan od Krzyża DZIEŁA WSZYSTKIE
- Clancy Tom Suma wszystkich strachow t.2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2 (2
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.1 (3
- Allbeury Ted Wszystkie nasze jutra
- Clancy Tom Suma wszystkich strachow t.1
- Nurowska Maria Wiek samotnosci
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wiolkaszka.pev.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Inni, tak jak ja, starali się wytrzymać.A wieczorem walczyłem z samobójcami, gdyż powinniśmy zespolić się w jednolity blok, stać się pięścią, która kiedyś zabije, nim zostanie strzaskana.Ale samobójstwa nie ustawały i śmierć trzebiła naszą gromadę.Pewnego dnia, kiedy?.W dolnym obozie przy rowach czas nie istniał, nawet rytm dnia, utrzymywany w obozie na górze, tutaj tracił sens.Pewnego dnia, gdy otworzyliśmy wielkie drzwi komór gazowych i ukazały nam się żółte, mokre trupy, które zaczęliśmy ciągnąć ku sobie, by położyć je na nosze, Kieve wydał nagle krzyk wściekłości i bólu; upuścił nosze i schwyciwszy jedne ze zwłok, zaczął nimi potrząsać, jakby chcąc się upewnić, że nie pozostała w nich ani iskierka życia, potem podbiegł do Ukraińca, który strzela.Po chwili Kieve legł w rowie.Nawet nie rzuciłem okiem na tamte zwłoki.Tacy byliśmy wszyscy, unikaliśmy spojrzenia w twarze zmarłych, nie chcieliśmy wiedzieć, czy nie znaliśmy, nie widzieliśmy już kiedyś tej twarzy.Pilnował nas Iwan, olbrzymi Ukrainiec z malutką, jakby skurczoną głową.Zabijał z najbłahszego powodu.Toteż ładowałem najcięższe trupy, niekiedy po dwa na jedne nosze, aby uniknąć uderzenia w twarz, które napiętnowałoby mnie jako „klepsydrę", aby nie usłyszeć rozkazu: „Złaź"; wtedy trzeba było wskoczyć do rowu, a Iwan często zmuszał skazańców, by kładli się na ciepłe jeszcze trupy, które zrzuciliśmy przed chwilą.Musieliśmy być nieustannie w biegu, tak że ledwie dyszałem, a w dodatku dręczył nas głód.Wybierałem „dentystów", którzy pracowali szybko i w niecałą minutę lustrowali jamę ustną trupa mężczyzny lub kobiety, ludzi, którzy pół godziny wcześniej byli żywymi istotami, obdarzonymi pamięcią, całym bogactwem wspomnień dawnego życia.Palec przesuwał się po dziąsłach, a kleszcze wyrywały.Trzeba było wybrać sprawnego dentystę, gdyż w stanie krańcowego wyczerpania niełatwo jest stać nieruchomo z trupem w ramionach.A człowiek zmęczony musi zginąć.Biegałem więc, starając się oddychać równomiernie, zaciskając zęby: żyć, Marcinie, żyć i zabijać ich.Te słowa tłoczyły mi się do oczu, ust, do głowy; były moim narkotykiem i pożywieniem.A gdy wieczorem słyszałem, że ktoś mówi: „Odpychaj", co znaczyło, że któryś z więźniów ma odsunąć skrzynkę spod stóp jednego ze swych towarzyszy, aby pomóc mu umrzeć, usiłowałem zerwać się, by temu przeszkodzić.Ale niekiedy rezygnowałem, zchowując energię, aby ratować własne życie, bo ja przecież chciałem żyć.Potworność była nam czasem sprzymierzeńcem.Gdy uruchomili nowe komory gazowe, oparci o stos noszy łapaliśmy oddech, czekając długo, aż uda im się próba zabijania nowym środkiem, którego używali po raz pierwszy.Zdarzało się, że któryś z „dentystów", narażając się szaleńczo, przepuszczał mnie po pozornym tylko postoju.Ryzykował życiem.Jeden z nich, szczupły, młody człowiek o długich, białych dłoniach odznaczał się wyjątkową zręcznością.Dał mi znak, bym przeszedł ze zwłokami trojga zaledwie kilkuletnich dzieci.W tej chwili podszedł esesman, którego nazywaliśmy „Idioten", gdyż ciągle częstował nas tym epitetem.- Dlaczego? - spytał.- Mieli tylko po pięć lat.Skąd by u nich złote zęby? Obok mnie stał Ukrainiec, który przyszedł za swoim panem.- To dobra wymówka - powiedział Idioten.Gestem wskazał rów ł młodzieniec o białych dłoniach legł w nim niemal jednocześnie ze zwłokami trojga dzieci.Tu potrzeba innego głosu, innych słów.Wśród ciepłych zwłok znaleźliśmy raz przytulone do trupów matek żywe jeszcze dzieci.I zadusiliśmy je własnymi rękami, nim wrzuciliśmy je do rowu, bo w ten sposób traciliśmy czas.Oprawcom zależało na pośpiechu.Popędzali nas tak brutalnie, że gdy kończyliśmy jedno zadanie, niemal natychmiast czekało nas następne; wnet słyszeliśmy zbliżający się zgiełk, szaleńcze wrzaski, ujadanie psów.Potem znajdowaliśmy okaleczonych mężczyzn, leżących na ziemi z pod-brzuszem zalanym krwią.Ludzie nauczyli psy zaganiać żywych w otchłań śmierci.Musiałbym posłużyć się innym głosem, użyć innych słów, by opisać chwile, gdy jak fala mdłości zalewał mnie wstyd, że jeszcze żyję, a zaraz potem wracała niezłomna wola przetrwania, aby opowiedzieć to, cośmy widzieli, co oni robili i do czego nas zmuszali.A im byli niegodziwsi, tym głębiej wierzyłem, że zostaną pokonani, że niepodobna, żeby królestwo śmierci stało się królestwem ludzi.Ta plaga skończy się któregoś dnia.A wtedy trzeba będzie wystąpić jako świadek i sędzia w imieniu tych poduszonych dzieci.W imieniu wszystkich zamęczonych.Biegałem, szczególnie zmordowany, gdy zwłoki były ciężkie; z ich wagi domyślałem się, że ci anonimowi zmarli pochodzili z krajów, które nie zaznały głodu, gdzie okrutny los zaskoczył Żydów żyjących w zupełnej nieświadomości i pokoju.Wieczorem wracaliśmy otępiali ze zmęczenia, czując wkoło śmierć.Niektórzy więźniowie uśmiechali się łagodnie, jak wariaci, inni wymyślali sobie, czasem wszczynali bójki, niektórzy wieszali się.Nie mogłem zasnąć, oczekując tego złowróżbnego „odepchnij", oczekując esesmanów.Wraz z Ukraińcami przychodzili nocą do naszego baraku po nowe ofiary, które zbierali przy drzwiach, a potem zabijali nad rowami.Ale niektórzy więźniowie byli wieczorem zbyt osłabieni, aby powlec się do środka lub w głąb baraku.Ofiarowywali się na śmierć.Miałem dość sił, by co wieczór położyć się jak najdalej od wejścia.A jednak zmogła mnie choroba.Przez całą noc męczyły mnie koszmary; budziłem się gwałtownie, gdyż zdawało mi się, że słyszę słowo „odepchnij" i hałas odsuwanych skrzyń, że leżę w rowie między moimi rodzicami.Rano wymiotowałem czerwonawą śliną, było mi zimno, nogi mi się trzęsły, a oczy zachodziły żółtą mgłą koloru piasku w Treblince.Trudno mi było utrzymać się na nogach, a także poruszać ramionami.Mimo to stałem na apelu i biegałem wraz z innymi, choć własne kroki dudniły mi w głowie, a krzyki strażników jak igły raniły uszy.Wziąłem nosze i zaczęła się robota.Nowe komory gazowe pracowały sprawnie, przybywały liczne konwoje, spiętrzały się stosy trupów.Gryząc sobie policzki, spełniałem swe funkcje Żyda śmierci, mięśnie ramion drżały mi jak naciągnięte sprężyny, a ilekroć stawałem przed „dentystą", bałem się, że runę u jego stóp.Nie otwierałem ust, bo zacząłbym krzyczeć; biegłem, rzucałem, nawet wciągałem swojego towarzysza w ten szybki rytm, widziałem, że Ukraińcy mnie obserwują.Gdybym zwolnił, byłbym trupem.A chciałem przecież żyć.Aby więc uśpić nieufność Iwana, oszukać jego śledzące mnie okrutne, lisie oczy, ładowałem najcięższe ciała.„To worki, Marcinie, dalejże, Mietek, wytrzymaj, przeżyj!" Zebrawszy się w sobie, podnosiłem nosze i biegłem do „dentysty".Biec znaczyło żyć.Wytrzymałem prawie do końca, a mieliśmy długi dzień, komory były przepełnione, a zwłoki ciężkie.Nareszcie ostatnia runda, komory opróżniły się.- Prędko - szepnąłem cicho, błagając wzrokiem „dentystę".Uniósł jednym palcem wargi trupa i przeszedłem.- Halt!Idioten stał przy mnie ze szpicrutą w ręku.Zawołał „dentystę".Z boku lśnił złoty ząb.Nie czekając na rozkaz, człowiek wskoczył do rowu, a ponieważ ekskawator pracował blisko nas, nawet nie usłyszałem strzału.Idioten podniósł szpicrutę i uderzył mnie.Zachwiałem się, ale nie upadłem.Potem przesunąłem zwłoki „dentysty" w rowie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]