Podobne
- Strona startowa
- Simak Clifford D Dzieci naszych dzieci (SCAN dal (3)
- Heyerdahl Thor Aku Aku (SCAN dal 921)
- Bulyczow Kiryl Ludzie jak ludzie (SCAN dal 756
- Moorcock Michael Zwiastun Bur Sagi o Elryku Tom VIII (SCAN da
- Clarke Arthur C. Baxter Stephen Swiatlo minionych dni (SCAN dal
- McCaffrey Anne Lackey Mercedes Statek ktory poszukiwal (SCAN d
- Norton Andre Lackey Mercedes Elfia Krew (SCAN dal 996)
- Moorcock Michael Perlowa Fort Sagi o Elryku Tom II (SCAN dal
- Moorcock Michael Elryk z Meln Sagi o Elryku Tom I (SCAN dal 8
- Robert Graves Mity greckie
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- blueday.opx.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.To jedna z jej cudownych zalet: tak łatwo się podnieca.Wypuszcza mgiełkę oparu na dziecko, które rechocze, podczas gdy pole ochronne kojca buczy, rozpaczliwie próbując oczyścić atmosferę wokół bobasa.- Grazie mille, mama! - mówi Elektra, jakby naśladowała brzuchomówcę.- E molto bellol E delicioso! Was fur schones We-tter! Quella gioia!Tańczy po całym pokoju, wyśpiewując urywane zdania w obcych językach, po czym ze śmiechem przewraca się na platformę sypialną.Sukienka z falbankami unosi się; Dillon patrzy na lśniące kasztanowo włosy łonowe i kusi go, żeby wskoczyć na nią mimo wcześniejszych postanowień.W końcu jednak odzyskuje zimną krew i poprzestaje na posłaniu jej całusa.Jakby świadoma biegu jego myśli, Elektra skromnie zwiera uda i okrywa się.Dillon włącza ekran, wybierając kanał z abstrakcjami; ściana eksploduje lawiną deseni.- Kocham cię - mówi Dillon do żony.- Dostanę coś do jedzenia?Elektra przynosi mu śniadanie.Potem wychodzi, komunikując, że na to popołudnie ma umówioną wizytę u błogosławiennego.W gruncie rzeczy Dillon cieszy się, że zostaje sam: w tej chwili jej witalność tylko by mu przeszkadzała.Musi wprowadzić się w nastrój odpowiedni do koncertu, a to wymaga paru wyrzeczeń.Po wyjściu żony programuje terminal na drgania pogłosowe.Kiedy parada rezonujących tonów maszeruje mu już pod czaszką, z łatwością wpada w odpowiedni stan ducha.Niemowlę jest cały czas pod niezawodną opieką ochronnego kojca.Dillon bez obawy zostawia je samo, kiedy o czwartej po południu wyjeżdża do Rzymu, aby przygotować się do wieczornego występu.Szybociąg przenosi go o sto sześćdziesiąt pięter bliżej nieba.Dillon wysiada w Rzymie.Zatłoczone korytarze, spięte fizjonomie.Tutejsi ludzie to przeważnie drobni biurokraci, eszelon miernych urzędasów, którym się nie powiodło; takich, co nigdy nie byli w Louisville, chyba tylko, żeby dostarczyć raport.Są za tępi nawet na Chicago, Szanghaj albo Edynburg.Będą tkwić w swoim szarym, porządnym mieście, zastygli w świętym marazmie, odwalając mechaniczną robotę, którą każdy komputer zrobiłby czterdzieści razy lepiej.Dillon kosmicznie żałuje każdego, kto nie jest artystą, ale Rzymian żal mu chyba najbardziej.Dlatego, że są niczym.Nie umieją zrobić użytku ani z rozumu, ani z ciała.Okaleczone dusze, chodzące zera - już lepiej skończyć w zsuwni.Podczas gdy snuje te rozważania, stojąc na zewnątrz barierki szybociągu, jakiś Rzymianin wpada prosto na niego.Ma około czterdziestki i ani śladu myśli w oczach.Żywy truposz.Załatany truposz.- Przepraszam - bełkocze i leci dalej.Dillon krzyczy za nim:- Prawda! Miłość! Wyluzuj się! Więcej pieprzenia!Śmieje się.Ale co to może pomóc? Rzymianin nie odpowiada mu śmiechem.Inni podobni mu pędzą korytarzem; ostatnie echa okrzyków Dillona doganiają ich ołowiane zwłoki: “Prawda! Miłość!".Niewyraźne dźwięki bledną, szarzeją i gasną.Cisza.Wieczorem was rozruszam, obiecuje sobie w myślach Dillon.Uwolnię od tych ciasnych umysłów i będziecie mnie za to kochać.Gdyby tylko udało mu się rozpalić ich mózgi! Osmalić płomieniem serca!Przychodzi mu na myśl Orfeusz.Gdybym rzeczywiście poruszył ich do głębi, uświadamia sobie, rozerwaliby mnie na strzępy.Nie śpiesząc się, idzie w stronę ośrodka fonicznego.Nagle przystaje na zakręcie korytarza, w pół drogi od obrzeży budowli do sali koncertowej; poraża go ekstatyczna świadomość ogromu miastowca.Szalone objawienie: widzi monadę jako olbrzymi szpikulec postawiony między niebem a ziemią.On sam właśnie w tej chwili stoi w jego środkowym punkcie, z niewiele ponad pięćsetką poziomów nad głową i kilkoma mniej pod nogami.Wszędzie żyją ludzie: jedzą, kopulują, rodzą i robią mnóstwo błogosławiennych rzeczy - a każdy spośród ośmiuset i iluś tam tysięcy podróżuje po swojej własnej orbicie.Dillon kocha monadę.W tym momencie czuje, że mógłby odlecieć pod wrażeniem całej tej okazałości, dokładnie tak, jak inni wznoszą się pod wpływem odlotyny.Być na równiku i spijać boski nektar równowagi - o tak, tak! Wie już, jak można doświadczyć całej złożoności budowli w jednym gwałtownym natłoku impulsów.Nigdy tego nie próbował; raczej nie nadużywa odlotyn, a od mocniejszych odurzaczy - tych, które otwierają umysł tak szeroko, że wszystko może się tam przybłąkać - trzyma się z daleka.Ale w tej chwili, w samym środku miastowca, czuje, że nadszedł odpowiedni wieczór, by wziąć multiplekser.Po występie.Łyknie pigułę, dzięki której przełamie bariery umysłu, ogarnie świadomością pełnię i głębię Monady Miejskiej 116.Tak.Zrobi to dokładnie na pięćsetnym piętrze - jeśli tylko koncert się uda.Polunatykuje w Bombaju.Właściwie wypadałoby, aby został w tym samym mieście, w którym występują, ale Rzym nie sięga w dół poza 521 piętro, a on w imię mistycznej symetrii musi zjechać równo na pięćsetne.Mimo to i tak nie będzie stuprocentowo dokładny.Bo gdzie leży prawdziwy środek tysiącpiętrowej wieży? Raczej gdzieś między 499 a 500 poziomem, prawda? Ale pięćsetne będzie musiało wystarczyć.Wszyscy uczymy się opierać życie na przybliżeniachWchodzi do ośrodka fonicznego.Nowa, przyjemna sala, wysoka na trzy piętra.Centralnym punktem jest scena w kształcie muchomora, wokół której rozchodzą się współśrodkowo rzędy miejsc dla publiczności.Cała przestrzeń lśni od świateł.Pofałdowane, ziejące czernią paszcze głośników, umocowane w kopułach bogato zdobionych sufitów.Ciepłe, przyjazne pomieszczenie, wybudowane tutaj z boskiej łaski panów Louisville, by wnieść trochę radości w życie ponurych i zasuszonych Rzymian.W całej monadzie nie ma lepszej sali koncertowej dla kosmicznego zespołu.Pozostali muzycy: kometoharfista, inkantator, nurek orbitalny, spijacz grawitacji, falownik częstotliwości i jeździec spektralny, są już na miejscu i dostrajają instrumenty.Aula drży od brzęku migotliwych tonów i wesołej eksplozji barw.Z głównego stożka falownika częstotliwości unosi się snop o czystej, nieporównywalnej do niczego strukturze, abstrakcyjnej i immanentnej.Wszyscy machają do Biliona.- Spóźniłeś się, brachu - wołają.- Gdzie cię wcięło? Zaczynaliśmy już podejrzewać, że chałturzysz solo na boku.- Łaziłem po korytarzach - odpowiada Dillon - i sprzedawałem miłość Rzymianom.Cała kosmokapela rechocze i skręca się ze śmiechu.Dillon wdrapuje się na scenę.Instrument, na którym będzie grał, stoi samotnie, ze zwisającymi kratownicami, blisko krawędzi; jego piękna, kolorowa powierzchnia jest jeszcze ciemna.Obok czeka automat dźwigowy, aby pomóc ustawić go na właściwym miejscu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]