Podobne
- Strona startowa
- Alistair Maclean Szatanski Wirus poprawiony v 1 (2)
- Alistair MacLean Przelecz zlamanego serca (2)
- Alistair Maclean Szatanski Wirus (2)
- Alistair Maclean Lalka Na Lancuchu 2
- Alistair Maclean Szatanski Wirus
- Alistair Maclean Szatanski Wirus 2 z 2
- Alistair Maclean Lalka na lancuchu 1 z 2
- Alistair Maclean Lalka Na Lancuchu 2 (2)
- Ahern Jerry Krucjata 5 Pajecza siec (SCAN dal 1098)
- Frank Herbert Dzieci diuny
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wiolkaszka.pev.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kapok-Kid również odpowiedział uśmiechem.Wziął Nichollsa pod rękę i powiódł do kabiny nawigacyjnej.Zapalił światło, wyciągnął papierosy.Wpatrywał się w Nichollsa, gdy ten pochylił głowę nad drgającym płomykiem zapalniczki.- Wiesz co, Johnny - zaczął - zdaje mi się, że mam w sobie szkocką krew.- Ty? Szkocką?! - krzyknął Nicholls.- Ani kropli!- Czuję, jak wy to mówicie.przedśmiertną chandrę.Właśnie to czuję! - Kapok-Kid nawet nie zwrócił uwagi, że Nicholls chce mu przerwać.Trzęsło nim.- Nigdy nie miałem takiego uczucia.Nie wiem, co to jest.- Głupota! Niestrawność, bracie! - wesoło krzyknął Nicholls, ale czuł niezwykłość chwili.- Tym razem nie zbędziesz mnie byle słowem - kręcąc głową z ledwie widocznym uśmieszkiem mówił Kapok-Kid.- A przy tym nie jadłem nic od dwóch dni.Kończę się, Johnny.Słowa te, mimo wewnętrznego sprzeciwu Nichollsa, zrobiły na nim wrażenie.Podniecenie, powaga, żarliwość były obce Kapok-Kidowi.- Nie zobaczymy się więcej - spokojnie mówił Kapok-Kid.- Czy uczynisz coś dla mnie, Johnny?- Nie wygłupiaj się! - ze złością już odciął Nicholls.- Skąd u diabła.- Zabierz to ze sobą.- Kapok-Kid wyciągnął kartkę papieru i wcisnął Nichollsowi w dłoń.- Czy odczytasz?- Tak, mogę - Nicholls opanował złość.- Tak, mogę odczytać.- Na kartce wypisane było nazwisko i adres.Nazwisko dziewczyny znad Tamizy.- A więc to jej imię? - mówił cichutko.- Juanita.Juanita.- Wymawiał je starannie po hiszpańsku.- Moja ulubiona piosenka i imię.- Naprawdę? - serdecznie dopytywał się Kapok-Kid.- Mówisz prawdę? Moje również, Johnny.- przerwał na chwilę.- Jeśli.no wiesz, nie uda mi się.to, Johnny.odwiedzisz ją?- Co ty pleciesz, chłopie? - Nicholls poczuł się nieswojo.Na wpół żartobliwie, na wpół z irytacją stuknął go w pierś.- W tym kombinezonie możesz pływać aż do Murmańska.Sam tak gadałeś setki razy.Kapok-Kid roześmiał się.Nadrabiał miną.- Pewnie, pewnie.Pamiętam, że mówiłem.Ale, Johnny, odwiedzisz ją?- Niech to wszyscy diabli! Odwiedzę! - krzyknął.- Pójdę tam, ale teraz już najwyższy czas, abym szedł gdzie indziej.Chodźmy!Zgasił światło, szarpnął drzwi i stanął na progu.Powoli cofnął się, zatrzasnął z powrotem drzwi i zapalił światło.Kapok-Kid stał bez ruchu, patrząc na niego spokojnie.- Przepraszam, Andy - mówił skruszony Nicholls.- Nie wiem, co mi się stało.- Poniosło cię - z humorem odparł Kapok-Kid.- Zawsze przeraża cię myśl, że ja mogę mieć rację, a nie ty.Nicholls wstrzymał oddech.Przymknął oczy.Wyciągnął rękę.- No to, Vasco, wszystkiego najlepszego - uśmiechnął się z trudem.- Nie martw się, bracie, odwiedzę ją.To przyrzekam.Juanita.Ale jeśli cię tam spotkam, to - mówił groźnie - to.- Dziękuję ci, Johnny.Bardzo dziękuję.- Kapok-Kid był uszczęśliwiony.- Powodzenia, chłopie.Vaya con Dios! To ona zawsze tak mówiła.Powiedziała to przy moim odjeździe.Vaya con Dios!W pół godziny później Nicholls robił już operacje na „Sirrusie".Była godzina czwarta czterdzieści pięć.Lekki wiaterek wiał od północy, doskwierał mróz.Fale wydawały się znacznie wyższe i dłuższe.Uszkodzony „Sirrus", przygniatany tonami lodu, walczył z nimi jak podczas sztormu.Niebo nadal było urzekająco przejrzyste, bez chmurki.Zorza polarna przygasła i na nowo zamrugały gwiazdy.Nad konwojem rozbłysła piąta z kolei świeca.Dokładnie o czwartej czterdzieści pięć daleko na południu usłyszeli ciężkie pomruki armat.Może w minutę potem na skraju widnokręgu zabłysły pociski oświetlające.Wszyscy wiedzieli, co zaszło.Został zaatakowany tropiący łódź podwodną „Viking".Atak musiał być skoncentrowany, gwałtowny i skuteczny.Ogień artyleryjski szybko ucichł.Niepokojący był fakt, że nie odezwało się radio.Nigdy się nie dowiedziano, jaki przebieg miała walka.Z „Vikinga" nikt nie ocalał.Ledwie przebrzmiało echo armat, gdy nad konwojem zahuczały motory condora.Zbliżał się na pełnych obrotach w płytkim locie nurkowym.Na kilka sekund ukazał się pod własną świecą.Lecz przeleciał za szybko, żeby można było dokładnie wycelować.Niebo rozwarło się, rozbłysnęło tak jasno, jakby świeciło słońce w południe.Olbrzymiej siły świece oślepiały ludzi.Mimo że źrenice zwęziły się do wielkości główek od szpilki, nie można było spojrzeć w górę.Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, nadleciały bombowce.Atak był zorganizowany znakomicie.W pierwszej fali atakowało dwanaście bombowców.Na każdy statek przeważnie nalatywały dwie maszyny.Turner obserwował atak z mostku; widział, jak bombowce nurkowały z dużą szybkością i wyrównywały, zanim choć jedno działo „Ulissesa" zdążyło otworzyć ogień.Zaskoczenie udało się.W ataku samolotów - których sylwetki stawały się coraz wyraźniejsze - było coś dobrze mu znanego.Nagle wszystko stało się jasne: to heinkle, heinkle 111.Właśnie te maszyny uzbrojone były w torpedy powietrzne, których obawiał się najbardziej.W jednej chwili - jakby za naciśnięciem jakiegoś centralnego przełącznika - zagrały wszystkie armaty.W powietrzu zakotłował prochowy dym, w nozdrza uderzył jego ostry swąd.Natężenie huku nie dałoby się opisać.Turner poczuł nagle dziką, niezwykłą radość.Do diabła z bombami i heinklami! - przemknęło mu przez myśl.- To jest prawdziwa wojna!Lubił tak walczyć.To nie zabawa w kotka i myszkę czy w chowanego albo szarpiące nerwy zgadywanki, gdzie kryje się zgraja łodzi podwodnych.To prawdziwa wojna, gdzie nieprzyjaciel jest przed oczyma, kiedy można go nienawidzić i jednocześnie szanować za odważną akcję.A - jeśli się uda - zrobić wszystko, żeby go zniszczyć.Turner wiedział, że teraz załoga „Ulissesa" zdolna jest do zwycięstw, że zniszczy nieprzyjaciela.Nie trzeba było nadzwyczajnej przenikliwości, aby zauważyć zmiany, jakie zaszły w załodze.Jego ludzie - teraz już jego - przekroczyli granicę, za którą wszystko staje się nieważne, gdzie nie ma strachu, gdzie pozostaje tylko walka.Będą ładować działa, będą strzelać, dopóki nie zginą.Prowadzący atak heinkel rozleciał się w powietrzu.Zestrzeliła go wieża „X", wieża zabitych piechurów morskich, ta sama, co zniszczyła condora.Teraz była obsługiwana przez zbieraninę piechoty morskiej.Następny heinkel zrobił unik, aby nie wpaść na lecące odłamki poprzednika, minął dziób „Ulissesa" zaledwie o parę metrów i na pełnym gazie zatoczył łuk w lewo, aby powtórzyć atak, tym razem od lewej burty.Wszystkie działa „Ulissesa" patrzyły na prawo.Minęło parę sekund, zanim celowniczowie odwrócili armaty i na nowo otworzyli ogień.Heinkel zdążył już atakować, lecąc pod kątem sześćdziesięciu stopni od „Ulissesa".Rzucił latającą torpedę i skręcił błyskawicznie, gdyż posypały się nań pociski z oerlikonów i pom-pomów.Wzięły go w krzyżowy ogień, ale samolot jakimś cudem wyszedł bez szwanku.Torpeda powietrzna szybowała wysoko, lecz nie za wysoko.Pochylała się, wyrównywała, opadała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]