Podobne
- Strona startowa
- (25) Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i ... Skarby wikingów tom 1
- (37) Sebastian Miernicki Pan Samochodzik i ... Wilhelm Gustloff
- Nienacki Zbigniew Pierwsza przygoda Pana Samochod
- (57) Niemirski Arkadiusz Pan Samochodzik i ... Złoty Bafomet
- (29) Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i ... Kaukaski Wilk
- Zbigniew Nienacki Pan Samochodzik i Skarb Atanary
- Nienacki Zbigniew Pan Samochodzik i Swiety relikw
- Zbigniew Nienacki Pan Samochodzik i . Wyspa Zlocz
- Orson Scott Card Siodmy syn
- Wstęp do filozofii Antoni B. Stępień
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- btobpoland.keep.pl
Cytat
Do celu tam się wysiada. Lec Stanisław Jerzy (pierw. de Tusch-Letz, 1909-1966)
A bogowie grają w kości i nie pytają wcale czy chcesz przyłączyć się do gry (. . . ) Bogowie kpią sobie z twojego poukładanego życia (. . . ) nie przejmują się zbytnio ani naszymi planami na przyszłość ani oczekiwaniami. Gdzieś we wszechświecie rzucają kości i przypadkiem wypada twoja kolej. I odtąd zwyciężyć lub przegrać - to tylko kwestia szczęścia. Borys Pasternak
Idąc po kurzych jajach nie podskakuj. Przysłowie szkockie
I Herkules nie poradzi przeciwko wielu.
Dialog półinteligentów równa się monologowi ćwierćinteligenta. Stanisław Jerzy Lec (pierw. de Tusch - Letz, 1909-1966)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Aby zniechęcić ich do pościgu wystrzeliłem trafiając prowodyra w udo.Wywalił się na ziemię krwawiąc i złorzecząc.Znowu posypały się kule, ale tym razem strzelali już dużo oszczędniej.Widocznie amunicja im się wyczerpywała.Pochowali się za to do rowu.Czekaliśmy.Każda minuta zwiększała szansę pana Tomasza i młodzieży.Popatrzyłem na niebo nad głową.Nieduży świetlisty punkt przesuwał się wśród gwiazd.Jakiś sztuczny satelita? A potem nisko nad horyzontem spostrzegłem jasną plamkę, która zbliżała się w naszą stronę jak wściekła pszczółka.Po chwili usłyszałem brzęczenie.Helikopter.Moi przeciwnicy też go dostrzegli.Piloci włączyli szperacz i po chwili wymacali ciężarówkę.Odpalili rakietę, która rozniosła samochód na strzępy.Postanowiłem opuścić to miejsce.Maszerowałem naprzód, a znalazłszy wąską ścieżkę zacząłem wspinać się do góry.Tropili mnie od świtu.Wspinałem się właśnie wąskim żlebem, gdy zadzwoniła kula odbita od granitu.Obejrzałem się.Adman postawił na nogi chyba całą wioskę i ściągnął kilka dodatkowych oddziałów.Sylwetki widać było na graniach i w żlebach.Wszyscy wędrowali mozolnie pod górę wypatrując właśnie mnie.Któraś grupa posuwała się żlebem, który wybrałem.Ta część Małego Araratu zasadniczo nie była miejscem przeznaczonym dla alpinistów.Skała mocno popękana kruszyła się pod palcami.Dość nieoczekiwanie natrafiłem na trzymetrowy próg skalny.Z największym trudem zdołałem wspiąć się na górę.Wyjrzałem zza krawędzi.Dostrzegłem ich.Trzech najbardziej zawziętych wdrapywało się żlebem jakieś sto pięćdziesiąt metrów niżej.Zauważyli mnie.Jeden z nich zmęczonym gestem ściągnął karabin z pleców i wycelował.Kilka kuł gwizdnęło w powietrzu.Swojego kałasznikowa wyrzuciłem już dawno, bo i tak nie miałem do niego amunicji.Stok złagodniał.Strasznie chciało mi się pić.Co kilkanaście kroków słyszałem wodę, która płynęła pod skałą.Zza szczytu wysunęły się chmury.Pociemniało, a potem zaczął padać nieśmiały deszczyk.Wspinałem się coraz wyżej, aż wreszcie dotarłem na ścieżkę biegnącą trawersem w stronę przełęczy.Ruszyłem nią kłusem, choć płuca odmawiały posłuszeństwa w rozrzedzonym powietrzu.Chciałem zakręcić przez przełęcz w kierunku południowym, ku łagodnym stokom opadającym w dolinę, ale na przełęczy obozowała jakaś banda.Wyminąłem ją zanim zdołali mnie zauważyć i ruszyłem znów trawersem, tym razem wokoło Wielkiego Araratu.Minąłem dolinkę, w której schwytano pana Tomasza, i postarałem się ukryć na pociętym pęknięciami zboczu.Niebawem przestałem słyszeć głosy goniących mnie.W kilkanaście minut później opadła mgła.Białe tumany w parę chwil zupełnie ograniczyły widoczność.Usiadłem pomiędzy głazami i ciężko dyszałem.Przed oczyma wirowały mi kolorowe kółka.– U, niedobrze – mruknąłem.Dziwne uczucie, że żołądek podchodzi mi do gardła, wpierwszej chwili zignorowałem.Dopiero gdy z hurkotem posypały się kamienie, zrozumiałem: trzęsienie ziemi.Góra drgnęła spazmatycznym ruchem.Skały pękały z trzaskiem, a wokoło potoczyły się w dół głazy wielkości samochodów.Wcisnąłem się w kąt pomiędzy dwoma blokami skalnymi, które jak dotąd pozostawały nieruchome.Z góry spadło na mnie kilka kawałków kamienia, naciągnąłem kurtkę na głowę i dodatkowo okryłem się zrolowanym pledem.W samą porę, chwilę później bowiem uderzył weń kawałek granitu o masie około kilograma.Wstrząs ustał.Wyjrzałem ostrożnie z kryjówki.Jeszcze przez parę minut dobiegał mnie łomot kamieni toczących się gdzieś w dół.Ruszyłem ścieżką.Niespodziewanie nastąpił kolejny wstrząs.Z góry posypały się kamienie wielkości domów, ale tym razem nie miałem gdzie się schronić.Pobiegłem naprzód szukając jakiegoś osłoniętego miejsca.Niespodziewanie dostrzegłem wylot jaskini Zanurkowałem weń.Drżenie narastało.Miażdżony granit wydawał jęki.Huk kamiennej lawiny stał się ogłuszający.Położyłem się na ziemi.Jaskinia była malutka.Zapaliłem latarkę i oświetliłem jej wnętrze.Na ścianie ktoś wyskrobał w granicie wizerunek ludzkiej ręki.Pod spodem nasmarowano sadzą napis.Oświetliłem go.Tu był Paczenko z WojsławicZachciało mi się śmiać.– Brakuje już tylko herbu hrabiego Alojzego – mruknąłem.Oświetliłem drugą ścianę i znalazłem go.Wstrząs przewrócił mnie na ziemię.Na zewnątrz trwało istne pandemonium.Wyjrzałem ostrożnie i spostrzegłem, że pada śnieg.Góra drżała, a on padał spokojnie i równiutko.Zebrałem go ostrożnie w garść i ugasiłem dokuczliwe pragnienie.Zastanawiałem się, czy ludzie Admana przeżyli.Niespodziewanie od północy uderzył wiatr.Zdjąłem kurtkę i podparłszy ją na kilku badylach stanowiących chyba w zamierzchłej przeszłości czyjeś legowisko, zatkałem nią wylot jaskini.Zrobiło się odrobinę przytulniej.Powoli zmęczenie wzięło górę i zapadłem w sen.Obudziłem się około ósmej rano.Wyjrzałem z jaskini.W nocy spadł śnieg i bardzo się ochłodziło.Wytrzepałem kurtkę ze śniegu i wykonałem kilka wymachów ramionami, żeby trochę się rozgrzać.Wyszedłem przed jaskinię i rozejrzałem się.Trzęsienie ziemi zmieniło nieznacznie obraz góry.Zniknęły krzaki i porosty.Wszędzie leżały świeżo oderwane kawałki granitu, pumeksu i skał magmowych.Ruszyłem naprzód ścieżką.Nieoczekiwanie doznałem wrażenia, że ktoś za mną idzie.Obejrzałem się i zobaczyłem jakiegoś Kurda z automatem w pozycji gotowej do strzału.– Naprzód – zakomenderował po rosyjsku.Ruszyłem ostrożnie.Szedł za mną w odległości około pięciu metrów.“Jeśli pojawi się jakiś żleb, rzucę się w dół i może uda mi się ukryć, zanim wystrzeli" – pomyślałem.Nie zdążyłem zrealizować swojego błyskotliwego planu, wyszedłem bowiem prosto na niewielką dolinkę.Stało w niej dwu innych Kurdów, także z bronią gotową do strzału.Musieli mnie chyba wytropić nocą i tylko czekali aż wyjdę z groty.Miałem ochotę zakląć.Podniosłem ręce.– Paweł Daniec – mruknął jeden z nich.Wyglądał na dowódcę tej trójki.– Mamy rozkaz komendanta Admana – dodał po rosyjsku.– Gdzie ten drugi i dzieci?– Zginęli podczas trzęsienia ziemi – zełgałem błyskawicznie.– Zabrała ich kamienna lawina.Ja szedłem z tyłu i dlatego ocalałem.– Wczorajszy wstrząs kosztował życie wielu naszych ludzi – powiedział w zadumie.– Niektórych nie byłoby na górze, gdyby nie musieli ciebie ścigać.– Pretensje kierujcie do Admana.To on uparł się, żeby mnie uwięzić.Kurd splunął.– Adman biznesmen.Bierze pieniądze za zakładników, ale niechętnie się dzieli.Teraz będzie musiał niezależnie od tego, czy weźmie.Obiecał nagrodę.Tysiąc dolarów za każdego z was.– Dam półtora tysiąca – przebiłem natychmiast ofertę.– Przy sobie mam dwieście dolarów zaliczki, a resztę prześlę wam z Warszawy.Rozmówca uśmiechnął się odsłaniając pożółkłe zęby.– Ech, nie warto czekać.Adman blisko, Warszawa daleko.– Dwa tysiące?Zamyślił się, a potem pokręcił głową.– Lepszy wróbel w garści.– Ile?– Nie będziemy się ciągać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]